Nocne oświetlenie pola bitwy - Oscar Szerkus - ebook + książka

Nocne oświetlenie pola bitwy ebook

Oscar Szerkus

0,0

Opis

Erudycyjna i wyrafinowana historia wielkiej ucieczki Leona Pohla i jego domniemanego towarzysza, detektywa Melvina Melone’a. Akcja powieści rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, w czasach Imperium - systemu korporacyjno-policyjnego, w megametropolii, gdzie luksusowe centrum oddzielone jest od zmarginalizowanego „podmurza” nieprzekraczalną dla zwykłych śmiertelników granicą.
Przygody bohaterów w świecie korporacyjnych procedur, anarchistycznej kontestacji i wszechwładnej konsumpcji, w którym wciąż powracają echa totalitaryzmów, dają pretekst do mnożenia dygresji, odzwierciedlających niepewność i nienormatywność współczesnego człowieka.
Powieść wpisuje się w tradycję dzieł autotematycznych oraz ironicznych kryminałów, w których podróż przez świat jest podróżą umysłu, rozpoznającego akt pisarstwa oraz szukającego rozwiązania zagadki tożsamości.

Nowy etap życia, nowe wyzwania. Czy naprawdę mogłem nazwać swoją aktualną sytuację nowym etapem mojego życia - ze wszystkimi temu wyrażeniu towarzyszącymi implikacjami i potencjalnymi udrękami? Nie znałem i nadal nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale wiedziałem wtedy, że muszę działać, że nie mogę dać się złapać. Ścigany jak trędowaty pies musiałem się gdzieś ukryć, musiałem dostać się, może po raz ostatni, do mojego apartamentu. Przebrać się, wziąć niezbędne do przeżycia z moim towarzyszem rzeczy, może przekąsić co nieco, coś ciepłego, i wyruszyć w dalszą podróż.

Oscar Szerkus, ur. w 1989 r. w Berlinie; dorastał w Poznaniu i Gdańsku, skąd pochodzi jego rodzina. W 2014 r. ukończył studia na Wydziale Prawa Wolnego Uniwersytetu w Berlinie. Od 2015 r. pracownik naukowy Katedry Prawa Cywilnego oraz Międzynarodowego Prawa Prywatnego Uniwersytetu Europejskiego Viadrina we Frankfurcie nad Odrą; autor szeregu publikacji naukowo-dydaktycznych z zakresu prawa. W ramach studiów doktoranckich na Wolnym Uniwersytecie zajmuje się badaniem historii Polski w czasie okupacji 1939-1945, ze szczególnym uwzględnieniem sądownictwa podziemnego. Nocne oświetlenie pola bitwy jest jego pierwszą powieścią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



I

Klatka schodowa śmierdziała świeżym moczem, wodnistym i pijackim, resztkami tytoniowego dymu, który wydostawał się z mieszkań przez nieszczelne, podziurawione drzwi. Zza odrapanych ścian dochodziły ludzkie odgłosy, nierealne dialogi z niewidzialnego źródła, jakiegoś telewizyjnego programu lub radiowego talk-show. Od czasu do czasu słychać było przeraźliwe i bardzo rzeczywiste krzyki dziecięcych ofiar domowego wychowania, od leciutkiego płaczu po apokaliptyczne wycie konającego pisklęcia. Kulisy ledwo dyszącej egzystencji zastrzeżone dla podupadłych dzielnic Stolicy. Zapomnianych i dla reszty świata nieistniejących.

Wspinałem się po schodach. Były bardzo wydeptane, przez lata dziesiątki podobnych do mnie wspinaczy wyrzeźbiły gładkie wąwozy w środku drewnianych stopni. Skrzyp! Trzask! Reagowały na kontakt z moim ciałem, z jego ciężarem, spełniając obietnicę, którą dały swoim podniszczonym wyglądem. Krok za krokiem skrzypiały w odpowiedzi na tortury pod moim obuwiem. Na każdym półpiętrze wyjrzeć można było przez otwarte okno lub w ciekawy sposób powybijane i od dekad niemyte szyby. Widać było podwórko, zaśmiecony stalowymi ostatkami maszyn placyk, zamknięty w sobie, otoczony gołymi murami czerwonych, dawno opuszczonych gigantów, podupadłych braci kamienicy, w której się znajdowałem. Świadectwo dobrobytu minionej epoki. Jako jedyny członek ceglanej rodziny kamienica ta przetrwała rewolucję bez większych uszkodzeń. Im wyżej się wspinałem, tym dalej sięgałem wzrokiem, a mój kąt widzenia zmieniał się w taki sposób, że mogłem zobaczyć inne, otaczające podwórko budynki, drzewa i ulice, szkielet rozkładającego się giganta.

Za każdym razem, kiedy się zatrzymywałem, żeby ze wstrętem podziwiać widoki, a zatrzymywałem się na wszystkich półpiętrach, inhalowałem się gorącym oddechem lata. Powietrze pachniało suchym kamieniem i ciepłem, lekka nuta rdzy doprawiała tę olfaktometryczną symfonię. Inna atmosfera niż w centrum, inne zapachy, odmienny klimat.

Schody pokonywałem szybko, po dwa stopnie naraz. Chciałem jak najszybciej dotrzeć na samą górę, ale nie wiedziałem, ile pięter trzeba będzie się wspinać, żeby się tam znaleźć. Z zewnątrz kamienica była jak wszystkie inne w okolicy, o ile jeszcze stały, w związku z czym ósme lub dziewiąte piętro powinno być ostatnim. Nigdy tu wcześniej nie byłem. Mam na myśli nie tylko budynek, ale przede wszystkim samą dzielnicę, która już kilka lat temu, kiedy wszystko jeszcze funkcjonowało, była ohydnym pryszczem miasta. Tymczasem, po rewolucji i niemal totalnym zniszczeniu, większość starych dystryktów Stolicy przeistoczyła się w przytułek dla tego elementu społeczeństwa, o którym wszyscy zapomnieli – dla bezrobotnych, oficjalnie bezdomnych, niepasujących do systemu po transformacji. Swoiste miasto-wysypisko, dokąd nie docierały żadne promienie nowego ładu, pogrążone we własnych odchodach na skraju pochłaniającej wszystko przepaści, która poczęła wszelkie refleksje o przyszłości, pozostawiając trędowatych na pastwę czasów bezpowrotnie minionych. Nie mijający czas, tylko rozciągająca się i przybierająca na wadze i sile przeszłość zżerała ulice, drzewa, fasady budynków i kryjące się za nimi dusze.

W pewnym momencie poczułem, że wspinaczka dobiega końca i niedługo znajdę się na ostatnim piętrze. Zmieniła się akustyka, echo moich kroków już nie było takie jak jeszcze przed chwilą, a i inne odgłosy nie dobiegały już ze wszystkich kierunków, tylko z dołu. Okna stały się mniejsze i mniej zepsute. Może pociski nie dotarły aż tak wysoko? Pomyślałem, że wyjrzę na zewnątrz i popatrzę, może po raz ostatni, na moje miasto. W swoim czasie pochłonęło mnie jak legendarny wieloryb. Było jak budząca fałszywą nadzieję modlitwa do nowego bożka – obiecującego życie wieczne w dobrobycie oraz chwale – zwycięzcy i władcy ostatniego oddechu.

Myliłem się. Błędne było moje rozumowanie i bardzo się tego wstydziłem. Teraz jednak pragnąłem wszystko naprawić, przywrócić nam wszystkim autonomię myśli i suwerenność ducha. Zadanie niemożliwe, przynajmniej dla nic nieznaczącej jednostki, kropelki w oceanie bzdur, jaką byłem. Potrzebowałem pomocy kogoś sprawniejszego ode mnie, znającego system i sposoby, jak go wykiwać. Szukałem człowieka po fachu. Nie jakiegoś nowicjusza z zewnątrz, ale kogoś rozumiejącego bełkot systemu i jego licznych reprezentantów. Potrzebowałem pomocy, którą spodziewałem się znaleźć za ostatnimi drzwiami, na ostatnim piętrze tego budynku. Dokładnie takie instrukcje otrzymałem – ostatnie drzwi, ostatnie piętro. Opis nie za bardzo precyzyjny. Z pewnością nie przydałby się inżynierom Imperialnej Marynarki Wojennej, pracującym nad nowym typem łodzi podwodnej, której zadaniem byłoby sianie paraliżującego strachu w szeregach nieprzyjacielskiej floty, a ostatecznie – zwycięstwo w wojnie o hegemonię nad słoną i ciekłą częścią planety. To był jedynie przykład, oczywiście improwizowany. Nie byłem inżynierem i nie budowałem żadnej łodzi, tym bardziej podwodnej. Nie potrzebowałem dokładniejszego planu, ten mi w zupełności wystarczał – nad wejściem do kamienicy, bezpośrednio od strony zdezelowanej jezdni, namalowane były dwie białe dłonie.

Tylko kilka kroków dzieliło mnie od celu. Znajdowałem się na siódmym bądź ósmym piętrze. Nikt nie był w stanie tego stwierdzić z dokładnością charakteryzującą nowoczesne windy, bowiem kamienica była takowej pozbawiona, a gość bawiący w klatce schodowej tracił rachubę wysokości, jak i poczucie czasu, gdy znajdował się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Przystanąłem, aby może po raz ostatni spojrzeć na miejskie cmentarzysko z wysokości. Małe okienko umieszczone było wysoko, ale dało się otworzyć. Musiałem stanąć na palcach. Metalowe zawiasy nawet nie skrzypnęły, co było dziwnym zjawiskiem w tych okolicznościach, gdy wszystko było u kresu swojej funkcjonalności. Z tej perspektywy – nisko lecącego orła – miasto wyglądało zupełnie inaczej. Miejscami otwierało się mleczne niebo, chmury ustępowały błękitnym kąskom chłodnego dnia późnej jesieni. Pogoda w sam raz na podziwianie widoków.

Patrzyłem na południową część miasta, które zdawało się rosnąć z każdym uderzeniem serca. Z sekundy na sekundę powiększało swoją objętość, rozrastając się we wszystkich wymiarach, aż wreszcie moje przemęczone oczy dostosowały się do ogromnych odległości, dostrzegając szczegóły podarowane nam przez mistrzów urbanistyki, i widziały. Widziałem. Po Wielkiej Rewolucji miasto zaplanowano z wcześniej nieznanym rozmachem. Pieniądze nie grały roli. Dla Imperium wszystko! Na gruzach starego powstało nowe i sztuczne. Nie powstało w odpowiedzi na brak mieszkań, na nadmiar ludzi. Nie było wyrazem organicznego procesu zasiedlenia. Było syntetycznym surogatem czegoś, co w warunkach naturalnych nigdy by nie powstało, nie w takiej formie, nie rozrosłoby się do takich rozmiarów. Powstało w odpowiedzi na Wielką Rewolucję i jej tragiczne skutki. Na miejsce jednego zniszczonego w trakcie zamieszek budynku ślubowano postawić pięć nowych, wspanialszych. Kratery po bombach były zasypywane złomem i zaklepywane, a na powstałych w ten sposób kopcach wznoszono góry ze szkła i kamienia. Całego miasta nie sposób było objąć ludzkim okiem, tym tak kruchym instrumentem. Słabym, bo organicznym.

Szare rządowe bloczyska koncentrowały się w jednym punkcie, przerywały chropowatą linię horyzontu, nakrapianą wysokościowcami istnie imperialnych rozmiarów. Dzielnica administracyjna. Jądro tego tętniącego życiem dwudziestomilionowego megaorganizmu, w całym Imperium znanego jako Stolica. Od biura Przewodniczącego Imperium w gmachu Wielkiej Rady przy alei Zjednoczenia do najskromniejszej izby należącej do pracującej na niewolniczych trzech etatach samotnej matki trójki dzieci szeptano: „Stolica... Stolica to ostoja Imperium, wzór do naśladowania dla wszystkich miast i miasteczek, gwarant świetlanej przyszłości wszystkich obywateli. Jak będę duży, to pojadę do Stolicy. Kiedyś znajdę pracę w Stolicy. Będę tam żył i mieszkał, chodził na zakupy – będę kupował imperialne artykuły, pierwszej jakości chleb w imperialnych sklepach pierwszej klasy. Inni będą mnie podziwiać i odwiedzać. Cała prowincja skona z zazdrości. Zobaczę Przewodniczącego, ujrzę go na własne oczy i pooddycham powietrzem, którym i on oddycha, dotknę stopami ziemi, po której i on stąpać musi w drodze na służbę, najwyższą i najwspanialszą, twój i mój brat, bliźni nasz z krwi i kości”.

Od centrum dzieliło mnie co najmniej osiemdziesiąt kilometrów betonu i stali, rur i kabli, szczęścia i nieszczęścia ludzi zupełnie mi obcych, starających się o dostatni byt i trochę władzy, choćby tylko urojonej. Posiadanej w swoich maleńkich czterech ścianach, niezależnie od tego, czy chodziło o lokal w luksusowych apartamentowcach Trzeciej Dzielnicy, czy o zawalone gruzami i cuchnące szczochami nory w opuszczonych schronach przeciwlotniczych na obrzeżach nowego wiecznego miasta. Tyle losów, tyle nieszczęść.

Tak, miasto było ogromne. Największe, najniebezpieczniejsze i najbardziej zasyfione na kontynencie. Stolica Imperium musiała robić wrażenie pod każdym względem. To akurat im się udało – wzbić w przestworza doskonałości pod każdym względem, stwierdziłem z niesmakiem, skupiając się na bezliku dymiących w oddali nieskazitelną bielą ekologiczną szarych i czerwonych kominów. Niczym baszty broniły przemysłowej i energetycznej samowystarczalności metropolii. Niewiele osób miało okazję spojrzeć na miasto z dystansu. Nie znałem nikogo, kto by kiedykolwiek z własnej woli odważył się przekroczyć bezpieczne progi ucywilizowanych stref. Nikt jeszcze nie odważył się pogrążyć w mrokach otchłani, jaką były slumsy. A dopiero widok z tego miejsca można było uznać za widok z dystansu, za spojrzenie na świat z tej innej perspektywy. Ach, słyszało się historie, przeróżne opowieści, sowicie zakrapiane nalewką z przesady i szpanerstwa, niewątpliwie wszystkie z lekka przegięte. Były to legendy o tych, którzy nie powrócili.

***

Po liceach krążył kiedyś mit o pewnym maturzyście z nie najlepszej, ale i tak piekielnie drogiej Piątej Dzielnicy. Na dzień przed ustnym egzaminem, po wspólnej nauce z braćmi w niedoli, ów młodzieniec postanowił nie wracać prosto do domu, jak zwykł czynić, tylko wyruszył na miasto. Podobno chciał pospacerować i porozmyślać o życiu, o przyszłości, rozdeptać paraliżującą go tremę. Po raz ostatni widziano go w pobliżu Capital Mall, jak przechodził przez jezdnię. Szedł w kierunku małych uliczek z butikami, ale nie wiadomo, czy chciał coś kupić, czy tylko pooglądać wystawy, żeby się trochę rozerwać i pomarzyć. Tam złapała go jedna z kamer stołecznego monitoringu. Chwilę później zginął w tłumie. Były to pierwsze dni nieprzyzwoitych wręcz przecen z okazji końca sezonu zimowego i pół Stolicy gnało do centrum i jego licznych sklepów bić się o najsmaczniejsze kąski. Atrakcyjna cena, jak powszechnie wiadomo, w mgnieniu konsumenckiego oka nawet nieestetycznego łacha przemieni w atrakcyjne odzienie. Ulice i deptaki były więc zapchane wyznawcami wczorajszej fashion, a ludzi tych było tak dużo, że nawet zmyślny system identyfikacji i automatycznego tropienia, w który wyposażony był miejski monitoring, po prostu zawiódł.

Na tym kończyły się fakty, a zaczynał mit. Po krótkiej przechadzce maturzysta podobno zszedł do metra i pojechał jedną z czterech linii na południe. Ten wariant pozostał jedynie hipotezą, ponieważ nie można było potwierdzić, że młody mężczyzna rzeczywiście pojawił się w metrze. Analiza nagrań z monitoringu metra okazała się niemożliwa, bo zabrakło nagrań do analizy. Po dwudziestu czterech godzinach kluczowy materiał wideo został automatycznie usunięty z serwerów Brigade Criminelle, stołecznej specjednostki policyjnej do spraw zabójstw i przestępczości zorganizowanej. Tymczasem zaginięcie syna rodzice zgłosili po kilkunastu godzinach, a nagraniami policja zainteresowała się dopiero na drugi dzień, już po rutynowym formatowaniu nośników danych.

Mit o podróży na południe żył dalej dzięki pewnemu kierowcy taksówek, który przysięgał, że tego wieczoru widział młodzieńca przy ulicy Dziewięciu Sprawiedliwych. W tym czasie zdjęcie maturzysty znane było w całej Stolicy i okolicznych gubernatorstwach. Na policję zgłosiło się kilkaset osób, które twierdziły, że widziały maturzystę. Gdyby wierzyć wszystkim, młody mężczyzna znajdował się w tym samym czasie w piętnastu miastach i zarówno zapuścił włosy, jak i je zgolił na zero. Zeznania taksówkarza były jednak najbardziej wiarygodne, ponieważ jako jedyny był w stanie opisać plecak zaginionego bez pomocy funkcjonariuszy. Media bębniły o całym incydencie jeszcze przez jakiś czas, ale krótko potem Stolica wybierała burmistrza, więc w oficjalnych kanałach temat się zwyczajnie wypalił. Nieoficjalnie szeptano zaś, że maturzysta wałęsał się pod murami Stolicy, aż został napadnięty przez jakąś bandę zdegenerowanych oprychów. Według innej znów wersji wcale nie został przez nikogo napadnięty i żył sobie spokojnie, acz niewygodnie w ruinach na tak zwanym „podmurzu”, gdzie żywił się orzechami i surowymi warzywami i nie musiał się już martwić o oceny z matematyki.

Opowiadano też anegdotę o Grzegorzu R. Następne narracyjne intermezzo bezpieczniej określić mianem anegdoty, ponieważ jego treść nigdy nie została zweryfikowana, a sama substancja opowiastki z każdą jej repetycją zmieniała kształt – zawartość była dopasowywana i zmieniana wedle potrzeb i kaprysów narratora. Jedna rzecz jednak stale pozostawała bez zmian, a było nią imię tragicznego bohatera. Oto wersja, którą posłyszałem tu i ówdzie, w barze, na imprezie, w metrze, blisko stąd i daleko, od znajomych i nieznajomych.

Grzegorz R., nazwisko nieujawnione, był z wykształcenia inżynierem i pracował w elektrociepłowni w Dziesiątej Dzielnicy na stanowisku dyrektora działu human resources[1]. Zajmował się ogólną polityką personalną przedsiębiorstwa. W związku ze swoją pracą miał dużo do czynienia z ludźmi, z którymi obcował na różnych poziomach – od rozmów kwalifikacyjnych po rozmowy typu „Pan/Pani już u nas nie pracuje, proszę zamknąć drzwi od zewnątrz”. Takie zadania, szczególnie to ostatnie, mogły go narazić na niechęć bliźnich, jednak oficjalnie miał tylko przyjaciół, na temat osób wrogo do niego nastawionych niczego nie było wiadomo. W każdym razie w trakcie śledztwa nic podobnego nie wyszło na jaw. Było to o tyle ważne, że w poszukiwaniu poszlak zaginięcia Grzegorza R. o kryminologicznej przydatności policja mogła wykluczyć czynnik ludzki. Przynajmniej w zakresie osób trzecich, ponieważ o jednej osobie zapomnieć niepodobna, mianowicie o samym zaginionym, jak najbardziej uwikłanym w owo niefortunne zrządzenie. Skoro już mowa o zaginięciu, przejdźmy teraz do samego serca anegdoty, czyli do faktu, że pewnego dnia swoim zachowaniem Grzegorz R. przedarł niekończącą się taśmę codziennej rutyny i nie przyszedł do pracy. Początkowo nie wzbudziło to zainteresowania podwładnych z działu HR. Przeciwnie, absencja dyrektora rozweseliła kompanię i wszystkim pracowało się tego dnia przyjemniej. Inaczej wyglądała sytuacja w biurze prezesa, gdzie począł hulać huragan wściekłości będący w stanie zburzyć nawet fundamenty długoletniej przyjaźni, gdy okazało się, że dokumenty istotne dla odbywającego się tego dnia spotkania z przedstawicielami Imperialnego Ministerstwa Energii i Rozwoju Energetycznego znajdowały się w posiadaniu Grzegorza R. Na nic nie zdały się błagalne próby wyjaśnienia braku dokumentów i obarczenia odpowiedzialnością podwładnego – w sprawozdaniu dla ministra sprawa została zanotowana ze szczególnym uwzględnieniem niekompetencji prezesa. Kompromitacja dla elektrociepłowni? Pal licho! To tylko imperialna instytucja, odczłowieczona marionetka Ministerstwa, piece, rury i kominy bez duszy, lojalne wobec każdego, kto wciśnie odpowiedni guzik. Ale kompromitacja osoby samego prezesa? Co to, to nie! Temu pobłażać nie mógł. Już chciał chwycić za telefon, by z należytą reprymendą zadzwonić do Judasza tego nikczemnego i odzyskać tym samym równowagę ducha, już byłby prawie tego dokonał, gdyby nagle do biura nie wstąpili funkcjonariusze Brigade Criminelle. Gdzie jest Grzegorz R.? Też chciałbym to wiedzieć! Czy to jest jego dowód osobisty? Na to wygląda! Kiedy widział go pan po raz ostatni? Wczoraj wieczorem, dosłownie kilkanaście godzin temu!

Po krótkim przesłuchaniu okazało się, że: a) w wagonie metra niebieskiej linii znaleziono skórzaną aktówkę; b) pasażerowie powiadomili policję, ponieważ bali się, że mogą mieć do czynienia z bombą; c) po kilku godzinach grozy i po wstępnej inspekcji niby-bomby okazało się, że w aktówce znajdowały się tylko dokumenty elektrociepłowni oraz dowód osobisty Grzegorza R. W związku z tym, że znalezione papiery dotyczyły nie jakiegoś tam kina, tylko ważnego źródła energii cieplnej Stolicy i wyglądały na poufne, policja powiadomiła Brigade Criminelle, która zdecydowała się bezzwłocznie odwiedzić prezesa. Po przejrzeniu dokumentów okazało się jednak, że większości brakuje – najważniejsze sekcje zostały po prostu wyjęte. Podejrzenie padło na zaginionego. Po analizie nagrań wideo z metra – z uwagi na powagę sprawy zostały one tym razem dość szybko zakwalifikowane jako materiał dowodowy i zapisane na dyskach Brigade Criminelle – nie można było stwierdzić z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że to Grzegorz R. wyjął dokumenty z aktówki. Pewne było tylko, że ktoś to zrobić musiał, skoro ich nie było, oraz że Grzegorz R. wysiadł na ostatniej stacji metra, na odległym południu metropolii, po czym przepadł jak kamień w wodę. Na tym kończy się anegdota.

Niesatysfakcjonujące zakończenie. Takie najlepiej pasuje do wszelakich teorii spiskowych o imperialnych konspiracjach i podziemnych mocach. Do niedoprecyzowanego zakończenia można bowiem doczepić, co się komu podoba. A podobało się wiele. Raz mówiono, że Grzegorz R. wcale nie zaginął, w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, tylko że „specjalnie” uciekł z tajnymi papierami, po czym sprzedał je spiskującym anarchistom i zaszył się gdzieś w Stolicy, oczywiście z inną aparycją i pod innym nazwiskiem. Tylko skąd taki ustosunkowany człowiek miałby mieć kontakty z anarchistami? I skąd anarchiści, których oficjalnie w ogóle w Imperium nie było, mieliby tyle pieniędzy, ile byłoby trzeba mieć, aby kupić tak wysokiego urzędnika? Chyba że nie dysponowali takimi środkami. W takim razie Grzegorz R. ze skorumpowanego sługi Imperium, zwykłego sprzedawczyka, którego zachowanie dałoby się wytłumaczyć pospolitym ludzkim dążeniem do materialnego dobrobytu, przeistoczyłby się w zdrajcę ideowego, ogarniętego niechęcią do całego systemu. Możliwe było też, że anarchiści jednak byli zamożni. Oznaczałoby to, że należeli do nich reprezentanci elity pieniądza, ponieważ za śmieszne grosze nikt nie ryzykowałby życia własnego lub swojej rodziny. Tak czy inaczej, władze Imperium nie mogły sobie pozwolić na kompromitację, więc wszystko zostało pogrzebane.

Inni zaś zaklinali się, że Grzegorz R. sam był anarchistą i to nie byle jakim, tylko przywódcą grupy, która planowała zamach właśnie na elektrociepłownię. Pytanie tylko, dlaczego Grzegorz R. miałby zniknąć z dokumentami, na dodatek w dniu kluczowego spotkania, dosłownie skazując tym spisek na niepowodzenie, w sytuacji, w której powinno mu zależeć na utrzymaniu całej sprawy jak najdłużej w tajemnicy.

Mnóstwo pytań, zero odpowiedzi. Jedno tylko było pewne – zaginięcie Grzegorza R. (czytaj: poufnych dokumentów) wywołało reperkusje w całym Imperium. Im mniej informacji, tym więcej domniemań. Oto koło zamachowe fantazmatycznych anegdot – szalbierczych opowieści z perspektywy władz.

***

Te dwa przykłady przypomniały mi się, ot tak, na chybcika, gdy spoglądałem na rozpościerający się przede mną widok metropolii. To jedynie dwa z potężnego kanonu mitów o zaginionych, porwanych, o niepokornych owieczkach, które odwróciły się od swojego pasterza – od kochającego je Imperium i pochłonięte zostały przez nie-cywilizację i niebyt podmurza. Gdybym się postarał, jestem przekonany, potrafiłbym podobnymi historyjkami zapełnić cały wieczór, może nawet dwa lub trzy. Nie one jednak stanowią centrum tej opowieści. Zatem, powróćmy do tematu.

Tak zwane „podmurze”, czyli slumsy, były częścią Stolicy, niebezpieczną i brzydką, ale integralną. Kto chce, niech wchodzi. Niech jedzie metrem do samego końca i zniknie jak niedoszły maturzysta. Niech kolaboruje z anarchistami jak – potencjalnie – Grzegorz R. Na własne ryzyko.

Teraz ja byłem jednym z fantastycznych śmiałków z owych pijackich opowieści. Będą o mnie rozmawiać w barach, tawernach i kawiarniach, szeptać nad biurkami najwyższych urzędów Imperium. Będę wirusem, który zamieszkał w mózgu skazańców – chował się przez wiele lat niezauważenie i oto począł kłuć, wbijać się w myśli oraz czyny niewielkiego kręgu tych, którzy uwierzyli. Odważyłem się przekroczyć próg rozsądku, bo musiałem. Teraz ja stawałem się bohaterem własnego mitu.

***

Stojąc przy oknie, patrzyłem w dal. Po chwili kontemplacji udałem się na samą górę. Troje drzwi, z każdej strony jedne, z czego dwoje zabitych spróchniałymi deskami. Na niezabitych, środkowych drzwiach przymocowany był czarną taśmą szyld z napisem:

 

Melvin Melone

Prywatny Detektyw

(z Imperialną Akredytacją

i Zezwoleniem do Wykonywania

Zadań Specjalnych)

Certyfikat UEI-D87/286

 

To on. Jak każdy bohater ja również potrzebowałem pomocy. Kogoś dysponującego wiedzą uzupełniającą moją, doświadczeniem, przy którym moje bladło – człowieka, któremu mogłem powierzyć własne życie i przyszłość. Niech służy mi w najtrudniejszych chwilach dobrą radą, pomocą, umiejętnościami, będąc obeznany w świecie, w którym miałem się pogrążyć, świecie bez cieni. Bellerofont miał swojego Pegaza, bez którego nie pokonałby Chimery. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie Perseusz, który zabijając Meduzę, przyczynił się do narodzin skrzydlatego wierzchowca. Twierdzi się niekiedy, że Archimedes zatopił rzymską flotę pod Syrakuzami, przekierowując promienie słoneczne na drewniane triremy nieprzyjaciela dzięki wielkim wypolerowanym tarczom ze srebra. Kto wie, czy bez pierwotnej pomocy Pompejusza ambicje wielkiego Gajusza Juliusza – jego późniejszego rywala – nie zostałyby zdławione w zarodku? Każdy bohater miał swojego Pegaza, który unosił go w przestworza. Teraz ja stałem przed drzwiami mojego. To on, człowiek komplementarny.

Zapukałem i nic. Dzwonka nie było. Czas uciekał. Minęło kilkanaście sekund. Zacząłem pukać mocniej, coraz mocniej, aż – zdało się – mury zadrżały i sąsiedzi z dołu na chwilę przestali się kłócić. Ucichły ich krzyki, a ciekawskie uszy nastawiły się, jak się domyślałem, na spowiedź nieproszonego gościa. Niecierpliwiłem się. Bałem się, że jeśli nikogo za drzwiami nie będzie i nikt się zaraz nie zjawi, aby mi otworzyć, to cała podjęta wyprawa, moje zwolnienie się z pracy w tym jednym celu, słowem, wszystko, co już było za mną, i to, co jeszcze mnie czekało, nie będzie mieć najmniejszego sensu, a czar historii jeszcze nienapisanej pryśnie w mgnieniu oka. Umrze, a ja wraz z nim.

Czekałem więc – nie pozostało mi nic innego. Od czasu do czasu pukałem, ale bez skutku. Usiadłem na schodach. Może po prostu nikt nie słyszy mojego pukania? Toaleta, prysznic, kuchnia, muzyka, telewizor – przecież istniało mnóstwo powodów, które mogły, razem lub oddzielnie, przyczynić się do powstania tej niesprzyjającej sytuacji. Byłem umówiony. Mój kontakt dokładnie opisał miejsce spotkania. Dzień też się zgadzał, no i ta tablica. Nie było mowy o żadnej pomyłce. W końcu wstałem, zapukałem po raz ostatni i z okrzykiem: „Wchodzę!”, bo inaczej nie wypada, otworzyłem drzwi.

Drzwi nie były zamknięte na klucz! A ja siedziałem na schodach i czekałem nie wiadomo na co. Największy na świecie idiota! Wszedłem do wielkiego, pięknego salonu z wysokim sufitem i rokokową sztukaterią: kwieciste przeplatanki, stylowe esy-floresy i asymetria typu Ludwik XV, dokładnie tak, jak kiedyś tego uczyli w szkole na lekcjach plastyki. Piękno jak z podręcznika.

Na tym jednak kończyła się funkcja salonu – na urzekającym charakterze wnętrza. Całe pomieszczenie wypełniała bowiem pustka. Gołe ściany, stary parkiet, ciemne deski, nieco jaśniejsze w miejscach, gdzie wydeptane zostały ścieżki prowadzące donikąd, żadnych mebli. Całość sprawiała wrażenie, jakby ktoś się stąd na dobre wyprowadził i skrupulatnie usunął po sobie wszystkie ślady, wszelkie pozostałości niegdyś żywego domu wraz z ciepłem, jakim on emanuje.

Stałem w bezruchu i wsłuchiwałem się w ciszę, w buchające z bezgłosu ciśnienie, które wydobywało się ze ścian, sufitu i wydeptanej podłogi. Stałem i coraz bardziej czułem się jak nieproszony gość. Zmiana warunków atmosferycznych, inne powietrze. Jakbym wtargnął do mieszkania poczciwej, lecz niewidzialnej familii – ludzi skrzywdzonych moją obecnością, zmieszanych tym, że zastałem ich w intymnej chwili bycia sobą.

Wystarczyły dwa, trzy kroki w głąb salonu i już wszystko prezentowało się lepiej. Niewidzialny lokator postawił na ekscentryczną formę minimalizmu i uznał, że pomieszczenie w wystarczającym stopniu wypełnia duch epoki mniej znanego potomka nieśmiertelnego Roi Soleil, którego obecność zastępuje umeblowanie i przeistacza się w postać faktycznego lokatora tej pustki. Z duchem jednak nie mogłem porozmawiać. Niezależnie od wieku, wiedzy i mocy panującej tu potęgi, dalszych kroków mojego przedsięwzięcia nie mogłem ustalić bez człowieka.

Trzy kroki dalej w głąb pustego salonu. Gdzieś musiały być drzwi lub jakieś przejście. Nie mogłem przecież wrócić do siebie do domu, do rodziny, do pracy i błagać o przebaczenie, o wskrzeszenie mojego dawnego życia oraz wszystkiego, co pogrzebałem, udając się w to miejsce. Nie wspominając już o innych sankcjach, które mi w związku z moją ucieczką z pewnością groziły. O powrocie nie było mowy. Nie wierzyłem, że to już koniec mojej podróży, że to, co widziałem – to jedno puste, choć piękne pomieszczenie – było celem wszystkiego, ostatnim aktem dramatu pod tytułem „Moje życie”.

Kolejne pięć kroków w kierunku znajdującego się na przeciwległym końcu prawego kąta. Wydreptana ścieżka prowadziła diagonalnie właśnie do tego miejsca. Na papierze prostokąt przeszywałaby idealna przekątna. Muszę to sprawdzić, zdecydowałem. Coś tam musiało być. W budynkach tego typu, w tej części Stolicy mieszkania miały po co najmniej dwa pomieszczenia mieszkalne oraz kuchnię lub aneks kuchenny, plus jeszcze toaletę albo jakąś klitkę, która spełniałaby tę podstawową funkcję. Nie widziałem jednak żadnych drzwi i nie byłem w stanie znaleźć innych pomieszczeń. Nie widziałem także żadnych rur czy instalacji cieplnej, nic.

***

Słońce zawsze świeci pod kątem. Pod kątem wpada do domów i pokoi, a wtedy na ścianach i podłogach maluje się cień, lekki, ale stanowczy jak stempel. Szyby i ramy okienne dodają mu wyrazistości, decydują o jego pozycji. Jednak nie w tej kamienicy. Podszedłem do jednego z dwóch ogromnych okien. Chciałem przez nie wyjrzeć. Co stało się z naszą jedyną gwiazdą Imperium, ostoją świetlanej przyszłości? Jak z tego punktu wygląda świat – nasza Stolica?

Okna wychodziły na drugą stronę kamienicy. Ukazał się widok tego, co niegdyś było ulicą, rozmazany, niewyraźny. Szyby były zakurzone i oblepione tłustym brudem wieloletniego zaniedbania, od lat niemyte, ramy drewniane i podwójne z niewielkim odstępem między szybami, bardzo stare i praktycznie nieuszczelnione. Niewielki odstęp między szybami służył jako masowy grób dla much lub innych nieszczęsnych owadów, które nie wiadomo jakim cudem znalazły się w tym feralnym miejscu i doczekały kresu swojego, pozbawionego z ludzkiej perspektywy głębszego sensu, żywota. Wysuszone małe kuleczki, nic nieważące i kruche. Ciała od lat pozbawione owadziego ducha kontrastowały z sędziwą bielą lepkiego kurzu. Pragnąc spełnić swoje przeznaczenie, promienie słoneczne trafiały na te mleczne szyby, ulegały dyspersji i wpadały do pokoju niczym kohorta nieokiełznanych barbarzyńskich jeźdźców, bez konkretnego kierunku zatapiały wszystko w bezcieniu.

Okna nie miały klamek. Cisza.

Nagle jakiś hałas przerwał mój trans obserwacyjny. Był to hałas głuchy, tępy i bez barwy. Komuś spadły książki, tak to zabrzmiało. Odwróciłem się w stronę domniemanego źródła dźwięku. Dochodził jakby zza ściany w kącie, do którego zmierzałem, zanim ubzdurałem sobie, że wyjrzę przez zakurzone okno. Pewnym krokiem podszedłem do miejsca, za którym ukrywała się tajemnica spadających książek. Ruszyłem wydeptanym parkietem, ścieżką, na którą padało stłumione światło słońca, aż oparłem się w końcu o ścianę. Właściwie – chciałem się oprzeć, ale ściana się otworzyła…

***

Dworskie intrygi, buteleczka z rozpuszczonym arszenikiem w ukrytej kieszeni pod kosztownym płaszczem, niekończąca się waśń i trwająca od stuleci walka o rodzinną fortunę, tajemne przejścia do sekretnych pomieszczeń z niecierpliwie czekającymi na swoją kolej w naiwnej pasji młodymi i jeszcze bardziej sekretnymi królewskimi kochankami – w takim kontekście wszystkiego bym się mógł spodziewać. Ale moja sytuacja wyglądała przecież zupełnie inaczej! Może rzeczywiście znajdowałem się w pałacu? Nie byłem postacią w powieści historycznej o rodzinie Borgiów, ale mało to dziwnych miejsc w Imperium? Pewne było tylko, że ściana, a raczej bardzo umiejętnie ukryte drzwi bez klamki, uchyliły się, pozwalając mi tym samym wejść do drugiego pomieszczenia.

Znalazłem się w brudnym przedpokoju, w powietrzu wisiał swąd odgrzewanego mięsa i bigosu ze śliwkami. Wilgoć i zaduch jak u wuja na strychu. Nad drzwiami wisiał ciemnobrązowy pawlacz, przez otwarte drzwiczki widać było stare buty i gazety. Czar wielkiego salonu prysł. Zamknąłem za sobą ścianę i wszedłem do środka. Z sąsiedniego pokoju dobiegały jakieś odgłosy, pisk opon, krzyki – prawdopodobnie z telewizora. Ktoś tu musiał być, komuś musiały spaść książki, tu znajdowali się ludzie. Tajne mieszkanie.

Czułem ludzką obecność, tak jak się czuje ściany czy przedmioty w zupełnej ciszy – bezkontaktowo, ale bezpośrednio dzięki nieznacznej i w normalnych warunkach niezauważalnej zmianie ciśnienia w uszach. Nikt się przede mną nie ukryje. Coś zaraz się stanie. Zwierzęcy instynkt szeptał, że coś jest nie tak. Nikt nie wiedział, dokąd wyruszyłem, że znajdowałem się w tym miejscu, w którym czułem się jak w miejscu zakazanym, nowym i nietutejszym. Rokokowy salon bez mebli, tajne przejście do śmierdzącego mieszkania z meblami z minionej epoki, ślady chowających się przede mną lub wciąż niewidzialnych lokatorów. Zaraz coś się stanie. Nikt by się nie dowiedział.

Zobaczyłem pokój gościnny – klasyczny główny pokój z wyeksponowanym ołtarzem: telewizor plus niezbędny osprzęt do home entertainment[2], lokalne centrum spotkań mieszkańców sąsiednich pokoi. W niczym nie przypominało salonu, przez który miałem jeszcze przed chwilą przyjemność przejść. Stara kanapa, tylko jeden fotel, za to pasujący do kanapy, trzy regały z książkami, niezliczone rzędy czasopism popularnonaukowych z poprzednich lat; ciemnobrązowe zasłony, które miały kreować przytulną atmosferę i promieniować ciepłem, ściany w modnym dwadzieścia lat temu kolorze oraz wiszące na nich liczne zdjęcia ludzi z kotami w różnych pozycjach na tle nieistniejących już placów i znanych budynków Stolicy. Psuły klimat lub cokolwiek z niego pozostało. W tym mieszkaniu czas się zatrzymał, przenikał je przedrewolucyjny duch. Wszystko zdawało się znajome. Coś mi to mieszkanie przypominało – miejsce z czasów przed wielkimi zmianami, zapomniany zakamarek mojego przeszłego życia, zwinięte w kłębek i rzucone w ciemny kąt wspomnienia innego świata. Pogrążyłem się we własnej przeszłości.

Z powodu włączonego telewizora nie wyczułem, że ktoś się do mnie zbliża. Sztuczne dźwięki stępiają zmysły, zniekształcając percepcję. W takich warunkach człowiek nie jest w stanie obserwować zmiany w pomieszczeniu i nie wyczuwa bliźniego – nie bez pomocy superczułych urządzeń. Ogłuszony tym fenomenem autoizolacji odwróciłem się. Pozbawiony byłem wszelkiego nastroju, człowiek bezbarwny, nasycony pustą nadzieją, że nic się nie zmieniło. Odwróciłem się i ujrzałem niewielkiego mężczyznę. Na głowie niewielkie wyspy ciemnego włosia, na oko góra trzydzieści lat. Ubrany był w czarne dżinsy i biały T-shirt, na który narzucony miał ciemnoszary płaszcz lub bonżurkę, dzieło wiktoriańskiej sztuki. Miał oczy w ciemnej oprawie, co zlewało się z również czarną oprawką ciężkich okularów, które jakby wrosły w tę przemęczoną twarz, tworząc jedność z solidnym nosem i pomarszczonym czołem.

– Widzę, że pan do mnie trafił – stwierdził zgodnie z prawdą.

– Zgadza się – potwierdziłem. – Jestem tutaj, stoję przed panem, a pan przede mną. – Podaliśmy sobie dłonie. Tak oto rozpoczęła się przygoda, która jest tematem tej powieści.

[1]Human resources (ang.) – Zasoby ludzkie. Dział HR – dział kadr.

[2]Home entertainment (ang.) – Rozrywka domowa.

II

Obok wyraźnie odczuwalnego początku każda przygoda ma swój skromny, czasem niewidzialny zalążek. Jak dzień, który żywi się pierwszym promykiem porannego słońca. Jak drzewo, które dzięki ukrytym w połaciach żyznej gleby zielonego lasu korzeniom czerpie życiodajną energię – także i moja historia czerpie swoją z cichego, niepozornego źródła. Detektyw i akwizycja jego specjalnych usług nie były produktem urojenia domagającego się uwagi obcego człowieka z podmurza. Były najszczerszym dziełem braku odwagi, zwyczajnej słabości, którą pielęgnowałem podświadomie przez lata. Aż urosła na tyle, że wydostała się z zaścianku widzimisię. Aż zaczęła prowadzić samodzielny żywot i zdolna była nakłonić mnie do bezkompromisowego posłuszeństwa.

Wszystko pamiętam bardzo dokładnie. Kłamstwo i maskarada. Byłem tam, widziałem i robiłem rzeczy, których żaden kapłan nie odpuści. Czas wielkich zmian. Ból i zmęczenie. Wiedziałem, że w pojedynkę nie dam rady. Nie dam rady ich pokonać.

Zanim dotarłem do detektywa, był sen.

Fenicki dwumasztowiec. Cedrowe belki kadłuba w kształcie łzy, sczerniałe od słońca i wody, twarde jak stal, żłobiły w spokojnym morzu koryto, za którym zasuwała się powłóczysta zasłona o wszystkich odcieniach błękitu. Okręt sunął z prędkością dwudziestu dwóch węzłów w kierunku północno-zachodnim. W powietrzu unosił się zapach letniego morza i spracowanego drewna, mokrych żagli i potu. Podróż trwała już dwa dni i dwie noce. I nie była to zwykła podróż. Płacz Olimpu wyruszył bowiem jako jednostka floty kupieckiej z sabrackiego portu w jednym tylko celu: Był to drobiazgowo zaplanowany podstęp na miarę tego z koniem trojańskim, przy czym Odyseusz i cała reszta zostali zastąpieni fenickim oddziałem do wykonywania specjalnych misji. Przebrani za kupców i niewolników, żeglarzy i zwykłych podróżników tajni agenci fenickiej rzeszy handlowej nie mogli się doczekać pierwszego zadania, stali na pokładzie i wpatrywali się w linię horyzontu, lub spali w cuchnących kajutach. Czekali.

Jeden siedział pod pokładem i czyścił zbroję. Był tam jednym z kilkunastu. W niewielkim pomieszczeniu obok głównej ładowni było bardzo przytulnie. Wszyscy byli napięci jak cięciwy łuków tuż przed oddaniem śmiertelnego strzału. Pełna koncentracja. Na szalach: śmierć i życie. Równowaga. I strzał. Potem trzask, świst i jęk.

Trzask!

Wilgotny, chłodny dźwięk grotu przebijającego szyję nieszczęśnika. Rozdarcie skóry, głęboka czerwień, natychmiastowe otwarcie tchawicy idzie w parze z uszkodzeniem arterii oraz krtani. Ugodzony pluje krwią, rzyga. Łapie oddech, zmęczony walką, konający. Czuł, że jego życie wisi na cienkim włosku. Ciemność. O, święte powietrze! Ryba na plaży wysuszonej letnim skwarem.

Świst!

Zdarza się, że strzała przechytrzy prawdopodobieństwo, ominie żebra i przejdzie przez kręgosłup, odcinając główne nerwy i skracając cierpienie do kilku sekund. Częściej jednak śmierć przychodzi po kilkunastu minutach duszenia i dławienia się. Minuty, długie i piękne, ostatni akt dramatu bez nazwy, rozwiązanie wszelkich wątpliwości.

Śmierć!

Symfonia ostateczna. Czasem słychać pusty dźwięk upadającego, pozbawionego życia ciała. Deska rzucona na trawę. Czasem niczego nie słychać. Ciało znika, rozpływa się w mgnieniu oka, pochłonięte przez głębiny wygłodzonej mgły zapomnienia, pochłaniającej szczątki i strzępy życia. Nadzieja. Potem zapada noc.

Tak przychodzi cicha śmierć z rąk drugiego człowieka, twego bliźniego. Tak się zabija z odległości maksymalnie dwunastu metrów. Łukiem, strzałą.

Łuki musiały być niewielkiego rozmiaru, żeby można je było ukryć pod szatami. Przypominały złożony sekstant lub wahadło. Obcy przybysze z otwarcie eksponowaną bronią nie byli mile widziani, a kupcy lub zamożni podróżnicy mieli zwyczaj podróżować z obstawą, którą zostawiali przed pałacami greckich dostojników lub w jednym ze znajdujących się tam strzeżonych pomieszczeń. Nigdy na widoku partnerów, z którymi prowadzi się negocjacje. Twoja i moja propozycja, spotkajmy się pośrodku, quid pro quo[1]. Tradycyjnie do pertraktacji potrzebne były słowa, pochlebne gesty i stanowczość. Stanowczość można jednak rozbudować o elementy w tym sensie nietradycyjne, jak gwałt i przemoc, podstęp i zdrada. Aczkolwiek podczas tak „udoskonalonych” negocjacji, prowadzonych tête-à-tête[2], łuk nie zawsze był narzędziem optymalnym. Od „topografii” dialogu zależał wybór odpowiedniego instrumentu. Niekiedy to względy czasowo-przestrzenne nakazywały zamianę łuku na sztylet, który w sytuacji niewielkiego dystansu dzielącego od oponenta bardziej nadawał się do eleganckiej perswazji. Oczywiście można także zdecydować się na użycie przypiłowanej strzały. Lepszą alternatywę stanowił jednak prawdziwy nóż. Stara, zardzewiała stal. Zapach stali. Smak własnej krwi, ciepłej, świeżej. To argumenty, których perswazyjna moc ujęła już niejednego króla.

Tym razem wszystko miało być inaczej.

Nie jest tajemnicą, że Fenicjanie słynęli z handlu, także towarami luksusowymi. Coś, z czego się słynie, z definicji nie może być tajemnicą. Do kanonu wartościowego kargo w pewnym sensie należały młode niewolnice. Wykorzystywane przede wszystkim w celach rozrywkowych, chętnie zapraszane do udziału w fantastycznych zabawach zakrapianych winem i spermą, ale również niezastąpione jako pospolita pomoc domowa, stanowiły wydatek, na który mogli sobie pozwolić tylko najbogatsi. Żądza posiadania i pragnienie akumulacji dóbr materialnych nie wprowadzały jednak dyskryminacji między arystokracją pieniądza a zwykłymi nędzarzami – żądza posiadania ogarniała wszystkich jednakowo. Nic zatem dziwnego, że prócz oficjalnego handlu żywym towarem prosperity przeżywał czarny rynek, z natury rzeczy niepodlegający kontroli politycznej i prawnej. Niekontrolowane były również niektóre metody zdobywania towaru: porwania i uprowadzenia, sprzedaż do niewoli, złamane serca i rozbite rodziny, spalone domy i skradziona przyszłość. Młode, piękne dziewczęta, córeczki co uboższych rodziców regularnie ginęły, odnajdując się z przerażeniem w haremach na drugim końcu znanego świata. Co za los parszywy, czemu ja? Dlaczego nie inni, zawsze nie inni.

Siedział pod pokładem i polerował zbroję. Kawałki metalu i skóry. Ufał im, powierzał im swoje życie. Spojone z kruchym ciałem na dobre i na złe, podczas każdej z licznych walk, nie zawiodły go. Wzajemny szacunek człowieka i przedmiotu, bez którego nie mógł istnieć. Gorąc pochodni oświetlał drewnianą norę, w metalu pancerza widział swoje falujące odbicie, cień twarzy, jaką niegdyś znał, którą wychowały sól morskiej wichury i tnące ostrza przeciwników. „Oddajcie mi moją córkę” – wrzeszczał ze łzami w oczach. Twarz wykrzywiona w rozpaczy, serce ściśnięte w niepojętej trwodze, kłująca niemoc duszy. „Kiedy? O, kiedyż to się skończy, po stokroć ukochana? Oddajcie!” – wołał.

Czuł, że tej nocy zginie. Strach, skurcze, ciężar w brzuchu. Oby do celu, po triumf, po zemstę, po martwych ciałach sił wrażych. Przez morza, góry i doliny, lasy, miasta i szczeliny skalne. „Zemsta! Siły, Bogowie, dajcie mi siły!”

Obudziłem się.

Ciśnienie nad oczami i suche gardło, dezorientacja. Biuro. Jednostka uzdatniająca powietrze swojskim, metalicznym rechotem przypominała mi o tu i teraz. Delikatny powiew, swąd starych uszczelek, w obiegu zamkniętym urządzenie to dostarczało tlenu, gwarantując siłę myśli wszystkim wojownikom komputerowej klawiatury na piętnastym piętrze. Praca.

Znajdowałem się u siebie, na krześle przy biurku. Ministerstwo Języków i Tłumaczeń, moje miejsce pracy i dożywotniego zatrudnienia, Stolica Imperium. Powoli wracałem do codzienności. Nie znajdowałem się na pokładzie statku fenickiego na Morzu Egejskim, oczywiście nie było też żadnych przemoczonych słoną wodą bel, zapach lin z konopi z wolna nikł, podobnie – rytmiczne bujanie i śpiew zgłodniałych mew. Misja, zbroja, uprowadzone dziewczęta, wszystko to było produktem przemęczonego rutyną umysłu, pospolitym urojeniem konającego ze znudzenia mózgu. W snach traciłem poczucie realności. Tymczasem znajdowałem się w biurze i jeszcze żyłem. Lecz w snach regenerowałem także siły i snułem plany. Wiedziałem, że coś się zaraz wydarzy, że lada chwila zmieni się moje życie.

Przetarłem oczy i usiadłem prosto jak uczeń. Biurko, przede mną stosy papierów. Akta i dokumenty do przetłumaczenia i rozesłania do wszystkich innych ministerstw Imperium oraz kancelarii samorządów podległych mu guberni, czyli dawnych niepodległych państw kontynentalnego sojuszu. Była dopiero trzecia, jeszcze cztery godziny i do domu. Tyle jeszcze miałem do napisania! Musiałem zasnąć. Tak, nie wytrzymałem i zasnąłem. To nic dziwnego. Biorąc pod uwagę ilość i przede wszystkim jakość mojego snu oraz lawinę czekającej na mnie roboty, dziwne było tylko to, że mój sen był tak krótki. Wstałem i chwyciłem za uszko przydzielonego mi przez ministerstwo własnego kubka, pustego i smutnie białego z nadrukowaną flagą ministerstwa, niebieską ze złotą „abstrakcją” – znakiem przypominającym grecką literę alfa.

Po Wielkiej Rewolucji przestały istnieć państwa, wcześniejsze kraje i pryncypaty, terytoria, regiony lub kolonie. Na mapie dawnego kontynentu rozpościerał się kolor niebieski, znosząc wszelkie dawne granice. Jedno Imperium, wielkie i niezwyciężone, jedna Stolica, jeden rząd i jedna przyszłość. Moja przyszłość. Wolność według narracji władz. Wszak mapa to tylko zwykły skrawek papieru, na którym wydrukować da się wszystko, brednie i bełkot mniejszości dławiącej się władzą, a rzeczywistość nie miała z tym nic wspólnego. Może istnieją różne rzeczywistości? Odmienne systemy, rządzące się odmiennymi prawami?

Czas na kawę.

Opuściłem moje stanowisko. Inni pracowali, nikt na mnie nie spojrzał, gdy wstałem i swobodnie odszedłem, niby na ważne spotkanie – sprawa niecierpiąca zwłoki. Pochłonięci pracą urzędnicy nie podnieśli swoich zamyślonych głów, bo nie było ku temu powodu. Uczucie przynależności do ministerstwa, misja w imieniu wszechmogącego, sprawiedliwego Imperium, gwaranta „świetlanej przyszłości kolejnych pokoleń”, ot fragment ulotki, którą niedawno dane mi było przełożyć z francuskojęzycznego oryginału.

Tego dnia w biurze panował cmentarny nastrój. Nie żeby na co dzień była sielanka i wielka radość – co to, to nie – ale tego dnia było gorzej niż zwykle. Coś wisiało w powietrzu. Nawet w kuchni nikt się nie odzywał, wszyscy tylko brali kawę i uciekali z powrotem na swoje numerowane miejsce w boksie, żeby nie uronić ani jednej cennej minutki. Ciśnienie, zaduch, negatywna energia. Powodem takiego, a nie innego nastroju były wieści o decyzji sądu administracyjnego Stolicy w sprawie prywatnych dofinansowań publicznej infrastruktury informatycznej, które rozeszły się po moim dziale w błyskawicznym tempie. Kamień milowy o wadze paru tysięcy stron litego tekstu, produkt zwinnego orzecznictwa. W biurach, obok zwyczajnej pracy wynikającej z umowy i naszej pozycji socjalnej, ustalanej w momencie narodzin i potwierdzanej w trakcie edukacji, plotkowanie i dystrybucja wyrobów plotkarskich były fundamentem porządku w szeregach oraz głównym zajęciem wszystkich. Nic więc dziwnego, że dowiedzieliśmy się z niewielkim tylko, kilkominutowym opóźnieniem. Decyzja sądu dotyczyła między innymi oprogramowania używanego przede wszystkim przez nasz dział – specjalne programy do edytowania, tłumaczenia oraz szyfrowania wewnętrznych dokumentów i korespondencji między Parlamentem a Główną Radą Imperium. Oficjalne papiery i otwarta korespondencja były tłumaczone na ponad 40 języków, a zaraz potem rozsyłane do wszystkich guberni, czyli byłych niepodległych państw, a teraz zwyczajnych podregionów nadzwyczajnej imperialnej troski. W sumie tych jednostek było 72, liczba rosnąca co kilka lat wraz z ekspansją naszej demokracji lub raczej demokratyzacji.

Pozostałe działy w ministerstwie zajmowały się tłumaczeniem dokumentów innej maści, stron internetowych i pism przeznaczonych do publikacji, w tym na przykład decyzji sądu administracyjnego Stolicy. Materiały do przetłumaczenia były sprawiedliwie podzielone. W ten sposób żaden dział nie miał bezpośredniego dostępu do wszystkich poufnych danych.

Mimo że biura urzędników, którzy zajmowali się tłumaczeniem ważnej dla nas decyzji, znajdowały się piętnaście pięter nad nami, co samo w sobie stanowiło fizyczną przeszkodę, nie omieszkali poinformować kolegów z niższych pięter o jej treści.

Obowiązywał ponadto zakaz rozpowszechniania dokumentów nieprzetłumaczonych jeszcze na wszystkie imperialne języki. Tym zakazem objęte było upublicznienie, do którego według dyrektyw ministerstwa należało również komunikowanie zawartości akt. To jednak było przeszkodą natury moralnej, niewidzialną i dla innych niewyczuwalną, nawet w razie niesubordynacji.

Rozwijając temat, nierozsądnie byłoby pominąć fakt, że sąd w formule sentencji uwzględnił opinię śledczych w postępowaniu przygotowawczym przeciw jednej ze stron. Co ciekawe, w dniu decyzji sądu postępowanie nie dobiegło jeszcze końca, a co za tym idzie – akta w sprawie nie mogły wydostać się poza wąski krąg fachowców Imperialnej Izby Przestępstw Gospodarczych. Była ona de facto niezależnym organem ścigania, figurującym jedynie w budżecie jako podjednostka zależna od Imperialnego Ministerstwa Sprawiedliwości. Większość śledczych Izby mówiła po francusku lub niemiecku i w tych językach prowadzono postępowania przygotowawcze. Zakończenie postępowania – czy to umorzenie, czy wniesienie aktu oskarżenia, było dokumentowane najpierw w języku urzędników zajmujących się sprawą. Dopiero później, na drugim etapie, akta wysyłane były do ministerstwa odpowiadającego za tłumaczenia, gdzie trafiały na biurka tysięcy translatorów. Nieprzetłumaczenie na wszystkie języki Imperium tamowało publikację, a rozstrzygnięcia nieopublikowane zwyczajnie były nieprawomocne. Lekarstwem była jedynie publikacja dokumentów, po której następowała tak zwana konwalescencja i problem z głowy.

Swoją decyzją sąd postawił nas w kłopotliwej sytuacji, ponieważ wszelki sprzęt i oprogramowanie, bez którego nie da się pracować (specjalnie dopasowane systemy operacyjne, różne wersje profesjonalnego edytora tekstu, zabezpieczenia sieciowe, słowniki i tym podobne) sfinansowane zostało przez jakieś konsorcjum znad Bałtyku, zajmujące się głównie produkcją i spedycją uszczelek do wiatraków stawianych na morzu. Nikt niczego więcej na ten temat nie wiedział, a minister, którego zadaniem było nadzorowanie tego typu negocjacji oraz powiązanych z nimi transakcji, był na urlopie i wolał się nie wypowiadać, dopóki nie wróci do Stolicy. Jego zastępca natomiast nie miał zamiaru bezczynnie czekać. Wziął sprawy w swoje ręce, porozmawiał z odpowiednimi figurami wewnętrznych organów śledczych i w ciągu niespełna dwóch dni nastąpiła aktualna eskalacja wydarzeń.

Krótko mówiąc, sąd zakazał używania całego sprzętu i oprogramowania do momentu wyjaśnienia się „afery” – absurd, który zatrzymałby prace w ministerstwie na co najmniej pięć dni, a który potęgowało to, że sama decyzja tłumaczona była na rzeczonym sprzęcie. Koledzy z działu translacji dokumentów jurysdykcji musieli jednak na nim pracować, żeby spełnić swój obowiązek tłumaczenia na wszystkie języki Imperium. Dopiero podczas tłumaczenia decyzji okazało się, że programy są właściwie nielegalne. Pojawiło się pytanie, czy tłumaczyć dalej. „Przecież musimy!?” Konsekwencją tego nonsensu była wszechobecna niepewność i grobowa atmosfera. Czas na kawę… świeżo zmielone ziarna!

***

Po wypiciu łyka z naparstka wypełnionego podstawami z zakresu teorii prawa procesowego, nasuwają się dwa pytania. Po pierwsze, skąd wiedziałem, że śledztwo w innej sprawie, z którego detale pojawiły się w kontekście w omawianej decyzji, tego dnia nie było jeszcze zakończone? Po wtóre, co z oprogramowaniem? Otóż obrońcą jednego z podejrzanych w śledztwie była moja żona, a małżonkowie ze sobą rozmawiają. Odpowiedź na drugie pytanie mieliśmy otrzymać wkrótce.

Akurat tak się złożyło, a była to rzecz co najmniej tak ważna jak sama decyzja, że na ten dzień zaplanowano swego rodzaju team briefing[3] na ogromną skalę – dla całego naszego działu. Głównym tematem miała być najświeższa dyrektywa przyjęta przez Parlament i Radę, która precyzowała profile zawodowe urzędników zajmujących się tłumaczeniem aktów prawnych, co mogło dla nas oznaczać wielkie zmiany lub nic konkretnego. Najważniejsze jednak było to, że działy, których ta dyrektywa bezpośrednio dotyczyła, między innymi mój, miały obowiązek udzielenia swoim urzędnikom wszelkich niezbędnych informacji w formie ulotek lub w trakcie specjalnie w tym celu zorganizowanego spotkania. Gustaff Dannen, dyrektor naczelny naszego działu, zdecydował, że wykorzysta ministerialne zasoby czasowo-pieniężne na spełnienie swojego obowiązku nie na jeden, lecz na obydwa proponowane sposoby. Ulotki były podobno już gotowe, czekały jedynie na druk.

Stałem przed automatem i czekałem, aż maszyna wypluje mój ulubiony napój. Miała to być moja ostatnia kawa tego dnia, bo o 12.15 – a była wówczas 11.32, co pokazywał wiszący nad automatem zegar – mieliśmy zejść na dół, zebrać się przy głównym wejściu i wgramoliwszy się do podstawionych autobusów, pojechać do stołecznego centrum edukacji, dysponującego najpiękniejszymi salami plenarnymi.

Le Centre d’Éducation Jean Monnet znajdowało się w dzielnicy dyplomatycznej. Spod „Tłumacza”, jak po cichu ochrzciliśmy budynek naszego chlebodawcy, wyruszyliśmy punktualnie o wyznaczonej godzinie. Podróż od drzwi do drzwi zajęła nam niecałe czterdzieści minut. Nasze autobusy, a było ich kilkanaście, jechały karawaną przez dzielnicę rządową, która na północy graniczyła z pierwszym okręgiem rezydencjalnym, wieńcząc tym samym początek bezszelestnej metamorfozy centrum ogromnej metropolii w jej peryferia. Miejska topografia bez pompy przeistaczała się na oczach zaspanych pasażerów, niezainteresowanych tą powolną, ale absolutną przemianą. Słoneczne refleksy w rytm ruchu autobusu zmieniały swój kąt i siłę, odbijając się od przyciemnionych szyb biurowców. Kolumny doryckie, jońskie i korynckie cięły je i przerywały niczym rozpędzony wiatrak na pustym polu; fasady neoklasycystyczne, art déco oraz w modnym wówczas stylu néo-impérial, będącym syntezą dwóch pierwszych z wyczuwalną domieszką ducha lepszego jutra, przywdziały raptem kaftan nowoczesności i minimalistycznego kubizmu. Exodus zbędnych form, wiktoria prostoty i przejrzystości. Budynki rezydencyjne elit i lokalnych prominentów wzbijały się w niebiosa i darły o prymat wysokości.

Na ulicach nie panował zbyt wielki ruch, jak to zawsze bywało w południe. Oprócz autobusów, policji i paru pojazdów rządowych było pusto. Dlatego mogliśmy bez większych przerw wykorzystać górny limit dozwolonej prędkości. Ci szczęśliwcy, którzy mieli pozwolenie na prywatny samochód, byli o tej porze z reguły zamknięci w biurach – aż do późnego wieczora, pracując na utrzymanie niepotrzebnego własnego pojazdu. Podczas całej naszej podróży raz tylko musieliśmy objechać skrzyżowanie, które było zamknięte z powodu niewiarygodnej kolizji dwóch karetek. Nawet jeśli ruch jest kompletnie kontrolowany przez władze i wszystko działa według jakiegoś tajemniczego schematu, człowiek zawsze znajdzie sposób, żeby coś spieprzyć, jak celnie zauważył jeden z pasażerów mojego autobusu. Schemat oczywiście nie był tajemniczy, to tylko zwykłe powiedzenie. Prawda była wręcz taka, że żadnego schematu nie było. I to sprawiało, że uważano, iż był on tajemniczy. Równie zagadkowo malowały się okoliczności tego wypadku. Rzeczywiście, zderzenie dwóch karetek na zwykle pustym skrzyżowaniu było incydentem nader dziwnym, ale skrzyżowanie było faktycznie zamknięte i musieliśmy je objechać. Na tym, siłą rzeczy, kończyła się cała tajemniczość, a wraz z nią ginęło niedowierzanie, nierozsądny sceptycyzm.

Parking centrum edukacji był ogromny – podobnie jak tłok, w jaki się wbiliśmy, wjeżdżając. Przedarłszy się przez masy kolebiących się bez celu gości i interesantów, dotarliśmy do wewnętrznej bramy, która dzieliła parking zewnętrzny dla przybyszów bez akredytacji od strefy wewnętrznej dla tych, którym obowiązki nakazywały przyjechać w to miejsce. Pracownik ochrony w firmowej czapeczce z daszkiem otworzył bramę i wyuczonym ruchem ręki wskazał kierunek, w którym nasze autobusy miały się udać w poszukiwaniu wolnych miejsc. Ktoś powiedział: „O, inni już dojechali”, co oznaczało, że impreza nie była tylko dla nas i że ten ktoś był lepiej poinformowany ode mnie. Dotąd wychodziłem z założenia, że kwartalne spotkanie naszego ministerstwa dotyczyło tylko naszej instytucji i jej pracowników. Widocznie nastąpiły zmiany w dotychczasowym harmonogramie imprezy, które uzasadniały udział większej liczby uczestników. Tak, to o oprogramowanie chodziło, prawdopodobnie nie tylko nasze, translatorskie, kiwaliśmy głowami. Jakkolwiek były to tylko biurowe domniemania, przekonanie to utrwaliło się do tego stopnia, że osiągnęło status niepodważalności, a ignorantem ten, kto nie wierzył.

Konstrukcja budynku centrum edukacji przypominała znane Muzeum Oppenheima w znajdującym się na drugim końcu świata New Vallérons: wielka muszla w kształcie grubego, płaskiego lejka. Stylistyczne pokrewieństwo obu budynków bladło jednak w praktyce, a wynikało to między innymi z tego, że centrum było szarego koloru – nie białawe lub écru, tylko naprawdę szare, wykonane z surowego betonu, bez okien lub innych otworów. Szara ściana na asfaltowej plaży. Stołeczne centrum było też znacznie większe. Imperialne władze szczyciły się sprawdzonym faktem, że architektoniczny oryginał zza oceanu zmieściłby się siedemnaście razy w wielkiej sali plenarnej rodzimego budynku.

W sumie obiekt przypominał stadion piłkarski w kształcie egzotycznej muszli, grubego i płaskiego lejka z setkami sal i pomieszczeń, w których odbywały się nie mecze i zabawy, a konferencje i posiedzenia. Gdzie swoją siedzibę miały nie drużyna i klub, ale Instytut Edukacji oraz Imperialne Centrum Kształcenia, dwie instytucje o semantycznie identycznych nazwach. Różnica między nimi była jednak znacząca. Instytut Edukacji był typem szkoły publicznej, która oferowała kursy z zakresu historii, socjologii, prawa, psychologii i przeróżnych fuzji tych dziedzin, imperialnych nowotworów. Dostęp do niej miał każdy dorosły obywatel Imperium, jedynym warunkiem przyjęcia była zdana matura. Kursy te nie były na poziomie uniwersyteckim, ale za udział w nich dostawało się certyfikaty, które zarówno w ramce nad biurkiem, jak i w załączniku do podania o pracę ładnie się prezentowały. Poza tym wszystkie kursy były darmowe. W siedzibie Instytutu Edukacji nie odbywały się jednak żadne zajęcia – były realizowane w mieszczących się w całym Imperium oddziałach. Liczni studenci mieli możność zwiedzenia świętego budynku tylko z okazji rozpoczęcia roku akademickiego oraz w dzień uroczystego wręczenia świadectw.