Czyśćcowe dusze. Les Ames du purgatoire - Prosper Merimee - ebook

Czyśćcowe dusze. Les Ames du purgatoire ebook

Prosper Mérimée

0,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française. Don Juan jest oczekiwanym synem księcia, Don Carlosa de Marana, który chce zeń uczynić dzielnego rycerza, podczas gdy jego matka pragnie, by syn został człowiekiem pobożnym. Chłopiec wychowuje się w zbytku i luksusie. W latach młodzieńczych zwraca uwagę na obraz Moralesa przedstawiający męki dusz czyśćcowych, znajdujący się w oratorium jego matki. W wieku osiemnastu lat Don Juan, wykształcony religijnie i w posługiwaniu się bronią, zostaje wysłany na uniwersytet w Salamance. Zawiera tam znajomość ze studentem, który nazywa siebie Don Garcją i podaje się za syna przyjaciela jego ojca. Don Garcja bierze młodzieńca pod swoje skrzydła. Obydwaj mężczyźni postanawiają wspólnie zalecać się do sióstrː doñi Fausty i doñi Teresy de Ojeda. Dnie spędzają na biesiadach, pijatykach i grze, a noce pod balkonami swych wybranek. Pewnego wieczoru zalotników atakuje ich konkurent, don Crisotval… (za Wikipedią). Co było dalej można się dowiedzieć po przeczytaniu całej książki.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 204

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prosper Mérimée

Czyśćcowe dusze Les Âmes du purgatoire

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française

na język polski przełożył Tadeusz Boy-Żeleński

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak   

Na okładce: Fantazja I, fot. Juliusz Susak

Archiwum Wydawnictwa Armoryka Fotografia chroniona jest prawem autorskim.        

Tekst na podstawie edycji: polskiej z 1923 r. francuskiej z 1890 r. Zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 2018 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Czyśćcowe dusze

Cycero gdzieś powiada (zdaje mi się, w traktacie „O naturze bogów“), że istniało wielu Jowiszów, — Jowisz na Krecie — inny w Olimpji, — inny jeszcze indziej; — tak, iż niema w Grecji nieco znaczniejszego miasta, któreby nie miało swojego Jowisza. Ze wszystkich tych Jowiszów uczyniono jednego, któremu przypisano łącznie wszystkie przygody jego imienników. To tłómaczy ową niesłychaną ilość zdobyczy miłosnych, przypisywanych temu bogu.

To samo zamieszanie panuje w sprawie don Juana, osobistości, która, co do rozgłosu, niewiele ustępuje Jowiszowi. Sama Sewilla posiadała kilku don Juanów; wiele innych miast chlubi się każde swoim. Każdy miał niegdyś swoją odrębną legendę. Z czasem, wszystkie stopiły się w jedno.

Mimo to, skoro się przyjrzeć z bliska, łatwo jest wyróżnić cząstkę każdego z nich, lub bodaj rozróżnić dwóch z pośród tych bohaterów, a mianowicie: don Juana Tenorio, którego, jak każdemu wiadomo, porwał kamienny posąg, i don Juana de Marana, którego koniec był zgoła odmienny.

Opowiadają na jedną modłę życie ich obu; odmienne są jedynie rozwiązania. Są zakończenia na wszystkie gusty, jak w sztukach Ducisa, które kończą się dobrze lub źle, wedle wrażliwości czytelników.

Co do prawdziwości tej historii lub tych dwóch historyj, jest ona niewątpliwa i wielceby obraził miejscowy patrjotyzm Sewillan, ktoby podawał w wątpliwość istnienie, tych dwóch hultajów, którzy zamącili genealogię najszlachetniejszych tamecznych rodów. Pokazują tam cudzoziemcom dom don Juana Tenorio, a żaden miłośnik sztuki nie opuścił z pewnością Sewilli, nie zwiedziwszy kościoła Miłosierdzia. Ujrzał tam grób kawalera de Marana, z tym napisem, podyktowanym przez pokorę, lub, jeźli kto chce, przez pychę: A qui yace el peor hombre que fué en el mundo. Jak można wobec tego wątpić? Prawda, iż, oprowadziwszy was po tych dwóch zabytkach, cicerone opowie wam jeszcze, jak don Juan (nie wiadomo który) uczynił szczególne propozycje Giroldzie, owej bronzowej figurze, która wznosi się na mauretańskiej wieży katedralnej, i jak je Girolda przyjęła; — jak don Juan, przechadzając się, podochocony winem, po lewym brzegu Gwadalkwiwiru, poprosił o ogień człowieka, który szedł prawym brzegiem, paląc cygaro, i jak ramię palacza (był to nie kto inny, tylko djabeł we własnej osobie) wydłużyło się tak, że przebyło rzekę i podało cygaro don Juanowi, który zapalił odeń swoje, ani mrugnąwszy okiem i nie korzystając z przestrogi, tak był zatwardziały...

Starałem się wydzielić każdemu don Juanowi cząstkę, jaka mu przypada ze wspólnego ich skarbca niegodziwości i zbrodni. W braku lepszej metody, starałem się opowiedzieć o don Juanie de Marana, moim bohaterze, jedynie te przygody, które nie przynależą, prawem „zasiedzenia“, don Juanowi Tenorio, tak znanemu u nas, dzięki arcydziełom Mozarta i Moliera.

Hrabia don Karlos de Marana był to jeden z najbogatszych i najszanowniejszych magnatów w Sewilli. Pochodził ze znakomitego rodu, w wojnie zaś przeciw zbuntowanym Maurom dowiódł, że nie odrodził się od mężnych przodków. Po ujarzmieniu Ąlpuzarów, wrócił do Sewilli ze szramą na czole, oraz z wielką liczbą dzieci, wziętych do niewoli, które to dzieci, dawszy je wprzód ochrzcić, sprzedał z zyskiem do chrześcijańskich domów. Rany jego, nie oszpeciwszy go zgoła, nie przeszkodziły mu się spodobać panience z dobrego domu, która dała mu pierwszeństwo wśród wielkiej liczby zalotników. Z tego małżeństwa urodziło się zrazu kilka córek, z których jedne wyszły za mąż, inne wstąpiły do klasztoru. Don Karlos de Marana rozpaczał, iż nie ma dziedzica swego nazwiska, kiedy urodzenie syna przepełniło go radością i pozwoliło mieć nadzieję, że jego starożytny majorat nie przejdzie na boczną linję.

Don juan, ów syn tak upragniony i bohater tej wiarogodnej historji, psuty był przez ojca i matkę, jak przystało na jedynego spadkobiercę wielkiego nazwiska i wielkiej fortuny. Od dziecka był niemal samowładnym panem swoich czynów; nikt w pałacu ojcowskim nie ośmielił mu się sprzeciwić. Tyle tylko, iż matka pragnęła. aby był pobożnym jak ona, ojciec zaś chciał, aby syn jego był dzielnym jak on. Matka, przy pomocy łakoci i pieszczot, skłaniała dziecko do, uczenia się litanji, różańców, słowem wszystkich obowiązkowych i nadobowiązkowych modłów. Usypiała go czytając mu żywoty świętych. Z drugiej strony, ojciec uczył syna pieśni o Cydzie i o Bernardzie del Carpio, opowiadał mu o buncie Maurów, i zachęcał, aby się cały dzień ćwiczył w rzucaniu oszczepem, strzelaniu z ręcznej kuszy lub zgoła z muszkietu do lalki ubranej za Maura, którą kazał ustawić w ogrodzie.

W ołtarzyku hrabiny de Marana znajdował się obraz, malowany w suchym i twardym stylu Moralesa, a przedstawiający męki czyścowe. Wszystkie rodzaje męczarni, jakie malarz mógł wyroić, oddane były z taką dokładnością, że sam wielki Inkwizytor nie mógłby nic przyganić. Dusze czyścowe znajdowały się w wielkiej piwnicy, która miała w górze okienko. Usadowiony przy tym otworze anioł, podawał rękę duszy opuszczającej siedzibę kaźni, podczas gdy tuż obok niego sędziwy mężczyzna, trzymający w złożonych rękach różaniec, modlił się wyraźnie z wielką żarliwością. Człowiek ten, był to fundator obrazu, który kazał sporządzić dla kościoła w Huesca. W czasie powstania Maurowie podpalili miasto; kościół padł ofiarą zniszczenia, ale obraz cudem ocalał. Hrabia Marana wziął go do domu i ozdobił, nim ołtarzyk żony.

Zazwyczaj mały Juanek, ilekroć wszedł do pokoju matki, stał długo zapatrzony w ten obraz, który przerażał go i przykuwał zarazem. Zwłaszcza nie mógł oderwać oczu od człowieka, któremu wąż wyjadał wnętrzności, podczas gdy on sam wisiał za żebra na hakach żelaznych nad gorejącem ogniskiem. Obracając z trwogą oczy ku okienku, pacjent zdawał się błagać ofiarodawcę o modlitwę, któraby mu oszczędziła tylu cierpień. Hrabina nie omieszkała za każdym razem objaśnić syna, że ten nieszczęśnik cierpi męki za to, że nie uczył się porządnie katechizmu, żartował sobie z księdza lub był roztargniony w kościele. Dusza, która ulatywała do raju, była to dusza krewniaka rodziny Marana, który miał z pewnością jakieś grzeszki na sumieniu; ale hrabia Marana modlił się zań, dał sporo grosza księżom aby go wykupić z męczarni ogniowych, i osiągnął tę satysfakcję, iż wyprawił duszę krewniaka do nieba, nie pozwalając jej długo nudzić się w czyśccu.

— Pomyśl tylko, Juanku, dodawała hrabina, że ja może będę tak kiedyś cierpiała, i spędzę miljony lat w czyśćcu, jeżeli ty nie będziesz pamiętał o mszach, aby mnie wybawić! Jakby to było okrutnie zostawić tam matkę, która cię wykarmiła!

Wówczas chłopczyna płakał; i, o ile miał parę realów w kieszeni, dawał je pierwszemu kwestarzowi, który się nawinął ze skarbonką, „za dusze czyścowe“.

Kiedy wszedł do pokoju ojca, widział pancerze pogięte od kul, kask, który hrabia Marana miał przy zdobywaniu Almerji i który zachował ślad siekiery muzułmańskiej; lance, szable mauretańskie, sztandary zdobyte na niewiernych, zdobiły tę komnatę.

— Ten bułat, mówił hrabia, wydarłem Kadiemu Wajerskiemu, który uderzył mnie nim trzykrotnie, nim zbawiłem go życia. Ten sztandar nieśli powstańcy z góry Elwirskiej. Właśnie spustoszyli chrześcijańską wioskę; nadbiegłem z dwudziestoma rycerzami. Cztery razy próbowałem się wedrzeć w ich bataljon, aby zdobyć ten sztandar; cztery razy odparto mnie. Za piątym, uczyniłem znak krzyża, krzyknąłem: „ Pomagaj, święty Jakóbie!“ i runąłem w szeregi pogan. — A widzisz oto ten kielich złoty w moim herbie? Herszt Maurów ukradł go w kościele, gdzie dopuścił się tysiącznych bezeceństw. Konie jego jadły owies na ołtarzu, a żołnierze rozwłóczyli kości świętych. Łotr kazał sobie podać w tym kielichu sorbet mrożony. Dopadłem go w chwili, kiedy przykładał do ust poświęcone naczynie. Zanim wykrzyknął „Ałła!“, podczas gdy napój był jeszcze w jego gardzieli, ciąłem tego psa tęgim mieczem w wygoloną głowę, tak że klinga oparła się aż na zębach. Na pamiątkę tej świętej pomsty, król pozwolił mi nosić złoty kielich w herbie. Mówię ci to, Juanku, abyś to opowiedział swoim dzieciom i aby wiedziały czemu twój herb różni się nieco od herbu twego dziadka, don Diega, który widzisz oto nad jego portretem.

Tak pędząc życie między dewocją a wojną, dzieciak trawił czas na struganiu krzyżyków, lub też, uzbrojony w drewnianą szabelkę, ćwiczył się w sadzie na melonach, które wyobrażały dlań głowy Maurów.

Mając lat ośmnaście, don Juan dość licho czytał po łacinie, doskonale służył do mszy, i władał rapierem — jedną ręką lub oburącz — lepiej od samego Cyda. Ojciec jego, uważając, iż spadkobierca rodu Maranów winien nabyć jeszcze i inne talenty, postanowił wysłać go do Salamanki.

Przygotowania do podróży nie zajęły wiele czasu. Matka dała mu mnóstwo różańców, szkaplerzy i poświęcanych medalików. Nauczyła go też wiele modlitw, bardzo pomocnych w różnych okolicznościach życia. Don Karlos dał mu szpadę, której rękojeść, wykładana srebrem, zdobna była w herby rodzinne; przyczem rzekł;

— Dotąd żyłeś jedynie z dziećmi; obecnie przyjdzie ci żyć z ludźmi. Pamiętaj, że najcenniejszy skarb szlachcica, to jego honor; a twój honor, to honor Maranów. Niech raczej zginie ostatni potomek naszego domu, niżby honor jego miał ścierpieć jakąś plamę! Weź tę szablę: ona cię obroni, jeśli ktoś cię zaczepi. Nigdy nie dobywaj jej pierwszy; ale pamiętaj, iż przodkowie twoi wkładali ją do pochwy nie wprzódy, aż osiągnęli zwycięstwo i pomstę.

Tak opatrzony bronią duchowną i doczesną, potomek Maranów wsiadł na koń i opuścił siedzibę swych ojców.

Uniwersytet w Salamance był wówczas w pełni chwały. Nigdy uczniowie jego nie byli liczniejsi, ani też mistrzowie bardziej uczeni; ale nigdy też obywatele tyle nie cierpieli od zuchwalstwa nieposkromionej młodzieży, która przebywała lub raczej panowała w ich mieście. Serenady, kocie muzyki, nocne burdy wszelkiego rodzaju, oto był ich zwyczajny tryb życia, którego jednostajność urozmaicały od czasu do czasu porwania żon lub córek, kradzieże lub pobicia. Przybywszy do Salamanki, don Juan strawił kilka dni na oddawaniu listów polecających do przyjaciół ojca, na składaniu wizyt profesorom, zwiedzaniu kościołów i oglądaniu relikwij. W myśl zlecenia ojca, wręczył jednemu z profesorów dość okrągłą sumkę, przeznaczoną do rozdziału między ubogich uczniów. Hojność ta spotkała się z żywym poklaskiem i zyskała mu odrazu wielu przyjaciół.

Don Juan pałał wielką żądzą nauki. Zamierzał słuchać jak Ewangelji wszystkiego, co wychodzi z ust profesorów; aby nie stracić nic, chciał się też umieścić jaknajbliżej katedry. Wszedłszy do sali, gdzie miał się odbyć wykład, spostrzegł puste miejsce bardzo blisko profesora, jak właśnie pragnął. Usiadł. Jakiś szkolarz, brudny, nieuczesany, odziany w łachmany, jak tylu ich jest po uniwersytetach, podniósł na chwilę oczy z nad książki, aby je zwrócić na don Juana z wyrazem tępego zdumienia.

— Siadacie tutaj, rzekł niemal z przerażeniem, czy nie wiecie, że tu siada zazwyczaj don Garcia Navarro?

Don Juan odparł, że zawsze słyszał, iż miejsce należy do pierwszego który je zajmie, i że, wobec tego że było puste, sądził iż może wziąć je w posiadanie, zwłaszcza o ile don Garcia nie polecił sąsiadowi, aby mu je zatrzymał.

— Jesteście obcy, jak widzę, rzekł szkolarz, i bawicie tu od niedawna, skoro nie znacie don Garcii. Wiedźcie tedy, że to jest.człowiek naj...

Tu szkolarz zniżył głos, jakby się lękał, aby go nie usłyszeli inni studenci.

Don Garcia to straszny człowiek! Biada temu, kto go obrazi! Cierpliwość jego jest krótka a rapir długi; bądźcie pewni, że, jeśli ktoś siądzie na miejscu gdzie don Garcia usiadł dwa razy, to wystarczy, aby wynikła zwada, jest bowiem bardzo drażliwy i obraźliwy. Kiedy ma z kim na pieńku, wyzywa go i kładzie trupem. Ostrzegłem was; zrobicie, co się wam spodoba.

Don Juanowi wydało się nader dzikie, aby don Garcia miał pretensję zajmować najlepsze miejsca, nie zadając sobie trudu zdobycia ich swoją pilnością. Zarazem widział, iż wielu studentów przygląda mu się bacznie, i czuł jak bardzo byłoby upokarzające opuścić tę ławkę, skoro raz na niej usiadł. Z drugiej strony, wcale nie miał ochoty, zaledwie przybywszy, wchodzić w zwadę, zwłaszcza z człowiekiem tak niebezpiecznym na jakiego wyglądał don Garcia. Pogrążony w tem wahaniu, nie wiedział na co się zdecydować i siedział wciąż machinalnie na tem samem miejscu, kiedy wszedł jakiś student i zbliżył się prosto ku niemu.

— Oto don Garcia, rzekł sąsiad.

Ów Garcia był to młody człowiek, szeroki w barach, silnie zbudowany, z ogorzałą cerą, dumnem spojrzeniem i wzgardliwą twarzą. Kaftan, koloru niegdyś czarnego, był bardzo wytarty, płaszcz podziurawiony; na tem wszystkiem wisiał długi zloty łańcuch. Wiadomo, że, od niepamiętnych czasów, studenci Salamanki i innych hiszpańskich uniwersytetów mieścili punkt honoru w tem, aby chodzić obdarci, chcąc tem prawdopodobnie okazać, że prawdziwa zasługa umie się obyć bez czczego blasku.

Don Garcia zbliżył się do ławki gdzie don Juan siedział jeszcze, i kłaniając mu się bardzo dwornie, rzekł:

— Mości studencie, jesteś tu nowoprzybyłym, mimo to imię twoje jest mi dobrze znane. Ojcowie nasi byli wielkimi przyjaciółmi; jeżeli raczysz pozwolić, i synowie będą niemi również.

Tak mówiąc, podał rękę don Juanowi z najserdeczniejszą miną w świecie. — Don Juan, który spodziewał się zgoła innego początku, przyjął nader skwapliwie uprzejmość don Garcji, i odpowiedział, że przyjaźń takiego jak on kawalera będzie dlań wielkim zaszczytem.

— Nie znasz jeszcze Salamanki, ciągnął don Garcia; jeżeli zechcesz wziąć mnie za przewodnika, z rozkoszą pokażę ci wszystko, od cedru aż do hyzopu.

Następnie, zwracając się do szkolarza siedzącego obok don Juana: Nuże, Perico, rzekł, zabieraj się stąd. Czy myślisz, że taki cham jak ty, to jest odpowiednie towarzystwo dla szlachetnego don Juana de Marana?

To mówiąc, pchnął go szorstko i sam zajął miejsce, które szkolarz skwapliwie opuścił.

Skoro wykład się skończył, don Garcia dał swój adres nowemu przyjacielowi i zaprosił go do siebie. Następnie, pozdrowiwszy go ręką z poufałą swobodą, wyszedł, drapując się z wdziękiem w płaszcz podziurawiony jak sito.

Don Juan, trzymając książki pod pachą, zatrzymał się w krużganku, przyglądając się starym napisom zdobiącym lnury, kolegium, kiedy spostrzegł, iż szkolarz, który przemówił doń pierwszy, zbliża się jakgdyby również chcąc obejrzeć napisy. Skinąwszy mu głową, aby okazać że go poznaje, don Juan chciał odejść, ale szkolarz przytrzymał go za płaszcz.

— Szlachetny don Juanie, rzekł, jeśli cię nic nie nagli, czy byłbyś łaskaw udzielić mi chwili rozmowy?

— Chętnie, odparł don Juan i oparł się o filar: słucham.

Perico obejrzał się na wszystkie strony niespokojnie, jakgdyby się obawiał że go ktoś śledzi, poczem zbliżył się do don Juana, szepcąc mu da ucha. Don Juanowi wydała się ta ostrożność zbędna, ile że w dużym krużganku gotyckim nie było w tej chwili nikogo.

— Czy mógłbyś mi powiedzieć, szlachetny don Juanie, spytał, po chwili milczenia, szkolarz cichym i niemal drżącym głosem, czy mógłbyś mi powiedzieć, czy ojciec twój znał w istocie ojca don Gaircii Nawarro?

Don Juan uczynił gest zdumienia.

— Wszak słyszałeś, że don Garcia powiedział to przed chwilą.

— Tak, odparł szkolarz jeszcze bardziej zniżając głos; ale czy słyszałeś kiedy od ojca, iż znal pana Navarro?

— Owszem, niewątpliwie; byli razem na wojnie przeciw Maurom.

— Doskonale; ale czy słyszałeś, aby ten szlachcic miał... syna?

— Co prawda, nigdy nie zwracałem zbytniej uwagi na to, co ojciec mógł mówić w tej mierze... Ale na co te pytania. Czy don Garcia nie jest synem szlachetnego pana Nawarro?... Byłżeby bękartem?

— Klnę się niebem, że nie rzekłem nic podobnego, wykrzyknął przerażony szkolarz, zaglądając za filar, o który wspierał się don Juan; chciałem was tylko spytać, czy nie znacie dziwnej historji, którą wielu ludzi opowiada o tym don Garcii?

— Ani słowa.

— Powiaidają... zważcie, że ja powtarzam jedynie to, co słyszałem... powiadają, że don Diego Nawarro miał syna, który, licząc sześć czy siedem lat, zapadł na chorobę ciężką, a tak dziwną, że lekarze nie wiedzieli jakiego lekarstwa się imać. Ojciec, który miał tylko to jedno dziecko, ofiarował liczne wota w wielu kaplicach, dał choremu dotykać relikwij, wszystko napróżno. Zrozpaczony, rzekł jednego dnia... (tak mnie zapewniano) rzekł jednego dnia, patrząc na obraz św. Michała:

— Skoro ty nie możesz ocalić mego syna, spróbuję czy ten, którego depcesz nogami, nie będzie miał większej mocy.

— Ależ to straszne bluźnierstwo! wykrzyknął don Juan, zgorszony w najwyższym stopniu.

— Wkrótce potem, dziecko wyzdrowiało... a to dziecko... to don Garcia!

— Tak, że don Garcia ma djabła w sobie od tego czasu, rzekł parskając śmiechem don Garcia, który się ukazał w tej samej chwili, i który, jak się zdaje, słuchał tej rozmowy, ukryty za sąsiednim filarem. — W istocie, Perico, rzekł zimno i wzgardliwie do zdumionego szkolarza, gdybyś nie był tchórzem, kazałbym ci pożałować zuchwalstwa, z jakiem mówisz o mnie. — Mości don Juanie, ciągnął, zwracając się do Marany, kiedy się lepiej poznamy, nie będziesz tracił czasu na słuchanie tego gaduły. A teraz, aby się przekonać, że ze mnie nie taki czarny djabeł jak go malują, uczyń mi ten zaszczyt i chodź ze mną do kościoła św. Piotra; a, skoro zmówimy kilka pacierzy, pozwolą sobie zaprosić cię do siebie na lichy obiadek wraz z kilkoma kolegami.

Tak mówiąc, wziął pod ramię don Juana, który, zawstydzony tem, iż zaskoczono go, jak słucha dziwnej historji Perika, skwapliwie przyjął zaproszenie nowego przyjaciela, aby mu dowieść, jak mało dba o oszczerstwa słyszane przed chwilą.

Wszedłszy do kościoła, don Juan i don Garcia klękli przed ołtarzem, koło którego tłoczyła się ciżba wiernych. Don Juan zmówił pocichu pacierz; a mimo że to pobożne ćwiczenie zajęło mu dobrą chwilę, ujrzał, podniósłszy głowę, że towarzysz jego jeszcze trwa w nabożnej ekstazie: poruszał lekko wargami, możnaby rzec że nie doszedł ani do połowy swoich medytacji. Zawstydzony nieco że tak prędko skończył, don Juan zaczął odmawiać pocichu wszystkie litanie, które mu przyszły na pamięć. Gdy skończył, don Garcia również ani nie drgną. Don Juan odklepał z roztargnieniem jeszcze parę paciorków; poczerń, widząc że towarzysz jego wciąż się nie rusza, sądził, iż może nieco rozejrzeć się dokoła, aby zabić czas i doczekać się końca tej wiekuistej modlitwy. Trzy kobiety, klęczące na tureckim dywanie, ściągnęły niebawem jego uwagę. Jedna, sądząc z wieku, okularów i obszernego czepka, mogła być jedynie duenną. Dwie inne były młode i ładne; mimo iż oczy miały spuszczone nad różańcem, można było dojrzeć, że te oczy są duże, żywe i ładnie oprawne. Don Juan znajdował wiele rozkoszy, w przyglądaniu się jednej z nich; więcej rozkoszy nawet niżby się godziło w tak świętem miejscu. Zapominając o modłach towarzysza, pociągnął go za rękaw, i spytał po cichu kto jest ta panienka, trzymająca w dłoniach różaniec z bursztynu.

— To, odparł don Garcia, nie okazując zgorszenia tem że mu przerwano, jest dona Teresa de Ojeda: a tamta to dona Fausta, jej starsza siostra: obie są córkami audytora w Radzie Kastylii. Ja durzę się w starszej, staraj się rozkochać młodszą. O, dodał, właśnie wstają i wychodzą z kościoła; spieszmy się aby zdążyć jak będą wsiadały do powozu; może wiatr uniesie spódniczki i zobaczymy jaką ładną nóżkę, albo i dwie.

Don Juan był tak oczarowany pięknością dony Teresy, że, nie zwracając uwagi na nieprzystojność tej mowy, podążył za don Garcią aż do bram świątyni, i ujrzał jak dwie szlachetne panienki wsiadły do karocy i opuściły plac przed kościołem, udając się na jedną z najbardziej uczęszczanych ulic. Skoro odjechały, don Garcia, wsadzając kapelusz na bakier, zakrzyknął wesoło:

— Oto mi śliczne dziewczęta! Niech mnie czart porwie, jeśli starsza nie będzie moją nim minie dziesięć dni! A ty czy daleko zaszedłeś z młodszą?

— Jakto, czy daleko zaszedłem? odparł don Juan naiwnie, ależ ja ją widzę pierwszy raz w życiu!

— Dobra racja w istocie! — wykrzyknął don Garcia. — Czy sądzisz, że ja o wiele dawniej znam Faustę? Mimo to, dziś oddałem jej bilecik, który przyjęła bardzo łaskawie.

— Bilecik? ależ nie widziałem, abyś pisał?

— Mam zawsze przy sobie gotowe: byle nie kłaść imion, nadadzą się dla wszystkich; Uważaj tylko, aby się nie zdradzić wyszczególnieniem koloru włosów albo oczu. Co do westchnień, mąk i zapałów, każda, brunetka czy blondynka, panna czy mężatka, weźmie je jednakowo za dobrą monetę.

Tak gwarząc, don Garcia i don Juan znaleźli się przed domem, gdzie czekał na nich obiad. Był to prawdziwy stół studencki,: bardziej obfity niż wykwintny i urozmaicony: wiele korzennych przystawek, solonego mięsiwa, same rzeczy pobudzające pragnienie. Jakoż wina było poddostatkiem. Kilku studentów, przyjaciół don Garcii, czekało jego przybycia.

Wszyscy siedli natychmiast do stołu, i przez jakiś czas nie było słychać innego hałasu niż łomot szczęk i trącanie kieliszków o szklanki. Niebawem wino, wprawiło w dobry humor biesiadników i rozmowa stała się nader ożywiona. Mówiono jedynie o pojedynkach, miłostkach i figlach studenckich. Jeden opowiadał, jak oszukał swoją gospodynię, wyprowadzając się w wilję komornego. Drugi posłał do winiarza po kilka dzbanów trunku imieniem jednego z najpoważniejszych profesorów teologji, poczem zgrabnie skierował te dzbany do swego mieszkania, zostawiając profesorowi zapłacenie rachunku, o ile zechce. Ten pobił ront, ów, zapomocą drabinki sznurowej, wszedł do pokoju kochanki, mimo czujności zazdrośnika.

Zrazu don Juan słuchał z niejakiem zgorszeniem wszystkich tych wybryków. Stopniowo, wino oraz wesołość towarzyszów rozbroiły jego skrupuły. Śmiał się z przygód, które opowiadano, a nawet zaczął zazdrościć reputacji, którą ten i ów zdobył zapomocą swoich figlów i hultajstwa. Zaczynał przepominać roztropnych zasad, które przyniósł z sobą na uniwersytet, przyjmując regułę kodeksu studenckiego: regułę prostą i łatwą, polegającą na tem, iż wszystko jest dozwolone wobec pillos, t. zn. części rodzaju ludzkiego nie zapisanej w regestry uniwersyteckie: Student, pośród pillos, jest niejako w kraju nieprzyjacielskim, i ma prawo poczynać sobie wobec nich jak Hebrajczycy wobec Kananeńczyków. Jedynie, wobec tego że p. koregidor małp ma, niestety, szacunku dla świętych praw uniwersyteckich, i szuka gdzie może sposobu szkodzenia ich kapłanom, powinni zespolić się jak bracia, pomagać sobie wzajem, a zwłaszcza święcie dochowywać sekretu.

Ta budująca rozmowa trwała póty, póki trwały butelki. Skoro się opróżniły, wszystkie mózgownice były już w stanie osobliwie mętnym, a każdy odczuwał gwałtowną potrzebę snu. Ponieważ słońce przypiekało jeszcze z całą siłą, rozeszli się na siestę; don Juan wyciągnął się na łóżku u don Garcii. Zaledwie się rozłożył na skórzanym materacu, kiedy znużenie i opary winne pogrążyły go w głębokim śnie.

Długi czas marzenia jego były tak dziwne i mętne, iż jedynem uczuciem jakiego doznawał było uczucie nieokreślonej mdłości, bez świadomości obrazu lub myśli, któreby mogły być jej przyczyną.

Stopniowo zaczął czytać jaśniej w swoim śnie, jeżeli można się tak wyrazić, i zaczął śnić z pewnym związkiem. Zdawało mu się, że jest w łódce, na wielkiej rzece, bardziej szerokiej i mętnej niż kiedykolwiek bywa Gwadalkwiwir w porze zimowej. Nie było ani żagla, ani wiosła, ani steru, a brzeg rzeki był pusty. Prąd podrzucał łódkę tak silnie, iż, sądząc z mdłości jakich doznawał, mniemał, iż znajduje się w ujściu Gwadalkwiwiru, w chwili gdy mieszczuchy sewilskie, jadące do Kadyksu, zaczynają odczuwać pierwsze dolegliwości morskiej choroby. Niebawem znalazł się w węższej o wiele okolicy rzeki, tak, iż mógł łatwo rozejrzeć się po obu brzegach, a nawet dosięgnąć ich głosem. Wówczas pojawiły się równocześnie po obu brzegach dwie promienne postacie, które zbliżyły się, każda ze swej strony, jakgdyby spiesząc mu na pomoc. Zwrócił zrazu głowę na prawo, i ujrzał starca o poważnem i surowem obliczu, z bosemi nogami, mającego za całą odzież jedynie włosienicę. Zdawało się don Juanowi, że wyciąga doń rękę. Spojrzawszy później na lewo, ujrzał kobietę wysokiego wzrostu, o nader szlachetnych i powabnych rysach, podającą mu wieniec z kwiatów, który trzymała w ręce. Równocześnie spostrzegł, że barka żegluje tam gdzie on chce, bez wioseł, jedynie siłą samej jego woli.

Miał przybić do lądu od strony kobiety, kiedy krzyk, pochodzący z drugiego brzegu, kazał mu odwrócić głowę i zbliżyć się ku tej stronie. Starzec miał oblicze jeszcze surowsze niż wprzódy.

Ciało jego, o ile je odsłaniał, było okryte ranami, sine, splamione skrzepłą krwią. W jednej ręce trzymał cierniową koronę, w drugiej dyscyplinę opatrzoną kolcami.

Na ten widok, groza zdjęła don Juana; wrócił szybko do lewego brzegu. Zjawisko, które go tak oczarowało, znajdowało się tam jeszcze; włosy kobiety bujały z wiatrem, oczy płonęły nadprzyrodzonym ogniem, a w miejsce wieńca trzymała w ręce miecz. Don Juan zatrzymał się chwilę nim przybił do brzegu, i wówczas, przyglądając się baczniej, ujrzał, iż brzeszczot jest czerwony od krwi, a ręka nimfy również jest krwawa. Przerażony obudził się nagle. Otworzywszy oczy, nie mógł wstrzymać krzyku na widok nagiej szpady, która lśniła o parę stóp od łóżka.

Ale nie piękna nimfa trzymała tę szpady. Don Garcia przyszedł obudzić przyjaciela, i, widząc koło łóżka szpadę osobliwej roboty, oglądał ją z miną znawcy. Na klindze był napis: „Dochowaj wiary“; rękojeść, jak już wspomnieliśmy, miała herb, nazwisko i zawołanie Maranów.

— Ładną, widzę, masz szpadę, kolego, rzekł don Garcia. Musiałeś sobie odpocząć. Zbliża się już noc, przejdziemy się nieco, a kiedy przyzwoici obywatele pójdą spać, pospieszymy, jeśli twoja wola, wyprawić serenadę dla naszych bogiń.

Don Juan i don —Garcia przechadzali się jakiś czas nad brzegiem Tornesu, patrząc na przechadzające się kobiety, które przybyły odetchnąć chłodem lub oczkować ze swemi galantami. Stopniowo liczba przechodniów była coraz mniejsza, wreszcie znikli zupełnie.

— Oto chwila, rzekł don Garcia, oto chwila, w której całe miasto należy do studentów. Pillos nie odważyliby się zamącić naszych niewinnych zabaw. Co się tyczy straży nocnej, to, gdybyśmy przypadkiem mieli z nią wejść w jaki zatarg, nie potrzebuję ci mówić, że tej kanalji niema co oszczędzać. A gdyby hultaje byli w zbytniej przewadze i gdyby trzeba nam było wziąć nogi za pas, bądź bez wszelkich obaw: znam tu każdy zaułek, bacz tylko aby się trzymać tuż za mną i bądź pewny że wszystko pójdzie dobrze.

Mówiąc, zarzucił płaszcz na lewe ramię, w ten sposób, aby, osłonić prawie całą twarz, a zarazem zostawić wolną prawą rękę. Don Juan zrobił toż samo, poczem obaj skierowali się w stronę ulicy gdzie mieszkała dona Fausta i jej siostra. Kiedy przechodzili koło kruchty jakiegoś kościoła, don Garcia gwizdnął: ukazał się jego paź, z gitarą w ręku. Don Garcia wziął gitarę i odprawił go.

— Widzę, rzekł don Juan, wchodząc w ulicę Valladolid, widzę, że chcesz bym osłaniał twoją serenadę; bądź pewien, że wywiążę się z zadania ku twemu zadowoleniu. Sewilla, moje rodzone miasto, miałaby prawo wyprzeć się mnie, gdybym nie umiał obronić ulicy od natrętów!

— Nie mam zamiaru stawiać cię na straży, odparł don Garcia. Ja mam tu swoją lubkę, ale i ty także. Każdy niech poluje na swoją zwierzynę. Pst! oto dom. Ty do tej żaluzji, ja do tej, i żywo!

Don Garcia, nastroiwszy gitarę, zaintonował dość miłym głosem piosenkę, w której, jak zwykle, była moa o łzach, westchnieniach itd. Nie wiem, czy on sam był jej autorem.

Przy trzeciej lub czwartej zwrotce, żaluzje w obu oknach podniosły się bez szelestu i dał się słyszeć lekki kaszel. To znaczyło, że dama słucha. Muzycy ponoś nigdy nie grają wtedy, kiedy się ich prosi albo słucha. Don Garcia złożył gitarę na słupku kamiennym i rozpoczął półgłosem rozmowę z jedną ze słuchaczek.

Don Juan, podniósłszy oczy, ujrzał w oknie nad sobą kobietę, która przyglądała mu się z widoczną uwagą. Nie wątpił, że to jest siostra donny Fausty, ta, którą zarówno własna jego skłonność jak i wybór przyjaciela przeznaczyły mu na panią jego myśli. Ale był jeszcze nieśmiały, niedoświadczony, i nie wiedział jak zacząć. Naraz, chusteczka spadła z okna, i słodki głosik wykrzyknął:

— Och! Jezu! chusteczka