Lesbożerca, czyli groteskowa lesbonowela kryminalna - Kamila Majewski - ebook

Lesbożerca, czyli groteskowa lesbonowela kryminalna ebook

Kamila Majewski

3,2

Opis

Mężczyźni są w tej powieści zasadniczo nieistotni. Bohaterkami są tutaj kobiety – mieszkanki miasta stołecznego Warszawy. To one odgrywają główną rolę w całej historii, a z czasem stają się również ofiarami. Kto tak naprawdę odbiera im życie? Poszukiwanie Lesbożercy będzie pełne niepokojących, ale też groteskowych i tragikomicznych sytuacji.

Rozwiązania tajemnicy podejmują się równocześnie nadużywająca alkoholu młoda śledcza Magnolia Wróbel oraz duet składający się z osiedlowego medium, czyli pielęgniarki dyplomowanej Lizawiety Maeskiej oraz jej bezrobotnej sąsiadki Grażyny Chlor. Zagładę lesbijskiego świata miasta stołecznego Warszawy z zainteresowaniem obserwuje również mówiąca językiem Juliusza Słowackiego sześćdziesięcioletnia Jagoda Kuźma.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (10 ocen)
2
2
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ PIERWSZY, w którym dość pobieżnie poznajemy Lizawietę Maeską

Historia Lizawiety, zwanej również Elzą – od dobrych kilkunastu miesięcy już nie Stasiakówny, a Maeskej – oraz nowo powstałej komórki społecznej, dalej zwanej rodziną Maeskich, rozpoczyna się w mitycznych czasach, kiedy płytki PCV na podłodze mieszkania przy ulicy Głuchej dziewięć na warszawskim Bemowie były tak czyste, że można się w nich było przeglądać niczym w lustrze, tak w każdym razie twierdzi Lizawieta Maeska. Z perspektywy czasu, jej dosyć swobodnego podejścia do prawdy oraz kwestii czystości w domu trudno dawać wiarę tym słowom, niemniej jednak każda wspólnota potrzebuje mitu założycielskiego. Dla rodziny Maeskich takim mitem była właśnie gładka niczym tafla jeziora płytka PCV. Zapewne i po trzydziestu latach małżeństwa, wychowywaniu dzieci oraz męża Wołodii podłoga wciąż lśniłaby tym samym blaskiem, jak wtedy, w osiemdziesiątym drugim, gdyby nie poważne zmiany, jakie zaszły w życiu Maeskich. Nie chodzi tu bynajmniej o nic, co wpłynęło na pogorszenie się kompetencji Lizawiety w obszarze sprzątania, ale o prosty fakt wymiany podłogi PCV na drewnopodobne panele. To właśnie panele, plastykowe okna oraz drzwi z płyty paździerzowej zrobiły oszałamiającą karierę pod koniec lat dziewięćdziesiątych i w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku. Była to moda, która panowała razem z okładaniem bloków (oraz zabytkowych warszawskich budynków) styropianem, a potem malowaniem ich na pastelowe oraz odblaskowe kolory. Niektórym kamienicom udało się przetrwać dwie wojny światowe, przegrały jednak z euroremontami, które ogarnęły Polskę po wstąpieniu do Unii Europejskiej.

Co się zaś tyczy komórki społecznej, jaką było małżeństwo Maeskich, to oprócz Lizawiety w jej skład wchodził Wołodia. Mężczyzna ten w pamięci jej rodziców oraz brata, Wściekłego Adama, zawsze był narwańcem, za którego siostra nigdy nie powinna była wychodzić za mąż. Pierwsze przesłanki świadczące o tym, że Wołodia ma nieobliczalny i wybuchowy charakter, Wściekły Adam zauważył pewnego popołudnia na warszawskim kąpielisku na Woli. Był upalny lipiec, połowa lat siedemdziesiątych, Elza, słuchając muzyki płynącej z radyjka Koliber, wypoczywała z całą rodziną na odkrytym basenie przy ulicy Górczewskiej. Stasiakowie siedzą na ręcznikach, piją wodę z saturatora i jedzą jajka na twardo, gdy do Lizawiety podchodzi złotozębny Januszek (jeden z korespondencyjnych adoratorów, których poznała za pośrednictwem pisma „Radar”) i zaczyna ją czarować. Cała sytuacja raduje rodziców Elzy, gdyż ci zawsze woleli zrównoważonego i ułożonego chłopaka od wiecznie narwanego Wołodii. Sposób, w jaki rozwinęła się w kilka minut później cała sytuacja, miał im udowodnić, że rezerwa, z którą podchodzili do jednego z dwóch epuzerów Lizawiety, była zasadna. Elza i Januszek rozmawiają niespiesznie i zupełnie niewinnie, nagle względny spokój i rodzinno-przyjacielską atmosferę basenu „Jajo” na Moczydle przerywa krzyk mężczyzny, grzmiący i wściekły. Sielanka lata w mieście zostaje przerwana, opasłe wolskie gołębie zastygają w locie, obserwując pijanego młodzieńca krzyczącego: „Elzaaaaaaa!!!!!!!!!”. Zaraz potem junak rzuca się w ubraniu do wody, przepływa cały basen, wychodzi zeń i żwawym krokiem kieruje się ku złotozębnemu Januszkowi, by za chwilę celnym ciosem wybić mu zęba. Awanturnikiem jest nikt inny, jak sam Wołodia. Tym sposobem, jednej uroczej niedzieli Januszek traci kolejnego zdrowego zęba, a Lizawieta chłopaka. W kilka tygodni później chłopak w miejsce dziury wstawił złoty implant, zaś złotą obrączkę na palec „wolskiej Heleny” włożył Wołodia. Tak właśnie Lizawieta Stasiak stała się szczęśliwą panią Maeską, a kilka lat potem dumną matką synów Mojry i Emisia. Kobieta pytana po latach przez brata oraz przez dzieci, dlaczego postanowiła poślubić Wołodię, zwykła odpowiadać: „Nie wiem, jakaś głupia byłam!”. W tym miejscu niezbędne jest dokonanie szybkiego przeskoku w akcji, od czasów kiedy na Bemowo dojeżdżał tylko jeden tramwaj (pamiętna trzynastka) do dnia, w którym Bemowo było już rozwiniętą i zaludnioną dzielnicą Warszawy, co jednak nie przeszkadzało mu wciąż być dupą świata, z której jechało się do centrum dłużej niż nawet z podmiejskiego Piaseczna czy Łomianek. Bemowo znajdowało się na lewym brzegu Wisły, w zachodniej części Warszawy, w okolicy Puszczy Kampinoskiej. Dzielnica była typową miejską sypialnią, młodzi w poszukiwaniu rozrywek wyruszali do centrum, starszym wystarczyły niedzielne spacery po supermarketach, czasem wyjście do lokalnego kina i codzienne wizyty w Biedronce lub Lidlu. Temat Bemowa kończy zatem lata osiemdziesiąte i otwiera współczesne z licznymi reminiscencjami z przeszłości.

ROZDZIAŁ DRUGI, traktujący o Emisiu Maeskim i jego osiedlowym kółku teatralnym

Mężczyźni są dla tej powieści zasadniczo nieistotni, no może z pewnym małym wyjątkiem, małym – dosłownie, bo mierzącym jedynie metr i sześćdziesiąt pięć centymetrów. Wyjątkiem tym jest dwudziestosześcioletni Emiś Maeski, syn Lizawiety i Wołodii. Ci, którzy nie znali Lizawiety, przez długi czas wierzyli, że chłopak jest dzieckiem wychowanym przez lesbowilczyce. Biorąc pod uwagę towarzystwo, w jakim przez długi czas obracał się Emiś, teoria ta miała w zasadzie i ręce, i nogi, a także wiele sutków. Na grupę lesbowilczyc składała się cała gromada sympatycznych w zasadzie lesbijek (Arleta Trądzik, Benita Chlor, Vivianna Irańska), przeplatanych zagubionymi heteryczkami (Violetta Piżałt) oraz innymi poszukującymi siebie satelitami lesświata. Wybór takiego, a nie innego środowiska, nie był w zasadzie niczym podyktowany, jakoś tak wyszło, że najbliższymi Emisia były lesbijki właśnie. Sam chłopak był wcieleniem ukochanej (i nigdy nienarodzonej) córusi tatusia, czyli Wołodii. Oficjalnie Emiś był filologiem polskim, a pracował jako nauczyciel w jednym z warszawskich liceów. W swoim zawodzie czuł się doskonale, jednak w jego życiu wciąż pozostawało wiele niezagospodarowanych obszarów. Jednym z nich była potrzeba robienia czegoś naprawdę kreatywnego. Efektem wytężonych rozmyślań i ciągle zmieniających się koncepcji oraz bojów z urzędem miasta było powstanie międzydzielnicowego kółka teatralnego przy ognisku osiedlowym Bażant. Warsztaty aktorskie prowadzone przez młodego nauczyciela odbywały się raz w tygodniu i skierowane były do grupy tzw. okresowo wykluczonych, czyli do lokalnych bezrobotnych. Wśród uczestników znajdowała się między innymi Kwiryna Poterałka, młoda jeszcze dziewczyna, dla której koniec studiów wcale nie okazał się przepustką do kariery, ale jedynie końcem kilku bardzo dochodowych interesów. Poterałka przez całe pięć lat studiów mieszkała w akademiku, w którym prowadziła sklep monopolowy, studio fotograficzne, punkt ksero, a nawet mały gabinet lekarski, w którym sprzedawała nielegalne zwolnienia i recepty. Niestety w pewnym momencie praca się skończyła i to wcale nie dlatego, że studenci nagle przestali pić alkohol czy kserować notatki. Podaż na usługi wciąż istniała, ale Kwiryna Poterałka przekroczyła magiczny próg dwudziestej szóstej wiosny życia, z sukcesem obroniła swoją dysertację magisterską, a tym samym skończyła studia i utraciła prawo do mieszkania w akademiku oraz do zniżek. Koniec studiów był dla Kwiryny nie lada wstrząsem, po którym wciąż próbowała się pozbierać. Jednym z remediów – poza wódką i kolejnymi kochankami – miało być właśnie kółko teatralne na Bemowie.

Drugą uczestniczką kółka była reprezentująca dzielnicę Śródmieście przedwcześnie stetryczała, chociaż wciąż jeszcze młoda, kociara Violetta Piżałt, prywatnie dobra koleżanka Emisia Maeskiego, zbliżająca się do trzydziestki jasna blondynka o miłej fizjonomii oraz dość paskudnym poczuciu humoru. W Śródmieściu Północnym chodziły pogłoski, że Violetta swego czasu była nawet gwiazdą programu Od przedszkola do Opola. Dzięki zdobytej sławie zjeździła wiele polskich miast, śpiewając piosenkę Bubliczki. Niestety szybko – jak to zazwyczaj bywa – gwiazda popularności zgasła, zniknęły i bubliczki, i chłopaczki, a ostały się jedynie osiedlowe koteczki. Z początku jeden znaleziony na śmietniku, mały i słodki, nikomu nie będzie przeszkadzać, potem kolejny, bo przecież nie zostawię go na pastwę losu, następnie trzeci – tylko na tydzień i ani dnia dłużej. Naturalnie z tygodnia zrobiły się miesiące, a kotów przybywało wprost proporcjonalnie do kolejnych rozczarowań w życiu Violetty Piżałt. W końcu kobieta doszła do liczby dwudziestu stacjonarnych kotów oraz kilkunastu na dochodnym, a jej mieszkanie, niegdyś świątynia poezji śpiewanej, wieczorów przy winie i bałałajce, zamieniło się w trudne do opanowania kocie królestwo, które zaczęło jednoczyć zazwyczaj pokłóconych ze sobą sąsiadów. Ich wspólnym wrogiem stała się Violetta Piżałt oraz stado zwierzaków trzymanych w mieszkaniu. Jedynym sprzymierzeńcem Piżałt na osiedlu pozostawała już tylko sąsiadka, niegdyś alkoholiczka, dziś śródmiejska eremitka, która butelkę wódki zamieniła na modlitwy i na spacery ze swoim żółwiem po sralnikach Śródmieścia Północnego. Czasem kobiety spotykały się na ławce na placu Dąbrowskiego, gdzie Piżałt wychodziła karmić gołębie.

Grono aktorek zasilała też Jagoda Kuźma, do niedawna gospodyni bloku przy ulicy Głuchej na warszawskim Bemowie, około sześćdziesięciopięcioletnia szatynka, z figury przypominająca kulkę, a właściwie to kulę śnieżną, gdyż z każdym mijającym rokiem obrastała w nową warstwę tłuszczu. Tusza nie przeszkadzała jednak Kuźmie w sumiennym i sprawnym wykonywaniu obowiązków gospodyni bloku, z których de facto była już zwolniona. Kobieta nie pogodziła się z decyzją administracji i wciąż wchodziła w kompetencje nowej dozorczyni, a także tworzyła dziesiątki donosów i podań o zwolnienie obecnie sprawującej urząd gospodyni. Swoją następczynię oskarżała między innymi o planowe zapuszczanie bloku i marnotrawienie spółdzielczych pieniędzy na zakup kolorowych i pachnących środków do czyszczenia klatek schodowych – jakby chlor z wodą nie wystarczał. Za radą jednego z sąsiadów samotna kobieta postanowiła dołączyć do trupy teatralnej, by – jak mówiła – „poznać przyjaciół i wykorzystać ukrywany przez lata talent aktorski”.

Zespół teatralny zamykała Andżelika Fąforek, niedawna absolwentka warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, dziewczyna spokojna i opanowana; typ, na który można zawsze liczyć i który nigdy nie protestuje. Wspomniane cechy charakteru pozwalały Andżelice iść przez życie bez nerwów i po cichu. Życie to było jednak ciągłym kompromisem, a właściwie ustępowaniem innym. Andżelika była człowiekiem zupełnie nieciekawym, ale i tacy są światu potrzebni.

Dominacja pierwiastka żeńskiego w zespole teatralnym nie mogła wróżyć nic dobrego i rzeczywiście początki współpracy nie należały do łatwych. Gdy Jagoda Kuźma wchodziła pierwszy raz do sali, uwagę Violetty przykuł krzykliwy makijaż kobiety. Z nadmiernym zainteresowaniem przyglądała się ona kakofonii kolorów na twarzy seniorki. Jagoda Kuźma była reprezentantką dość małej, ale wyrazistej grupy starych bab warszawskich, tzw. plemienia wolskiego, biorącego swą nazwę od warszawskiej dzielnicy Wola. Kobiety z tego plemienia malowały każdą część swej twarzy powyżej linii szyi. Podczas gdy całe lico pokryte było pudrem w kolorze saharyjskiego piasku, pomarszczona szyja pozostawała niezmiennie biała. Zdobiące twarz barwy nie były zwykłymi malunkami, ale stanowiły gotową do odczytania mapę, bowiem poza funkcją ozdobną posiadały też głęboką charakterystykę symboliczną. Na zielono pociągnięte powieki wyrażały nadzieję oraz podkreślały tkwiące w oczach baby wolskiej upór i wytrwałość. Nakreślone nad oczami brwi przybierały rozmaite kształty, wiły się niczym fale Dunaju, przypominały zygzakowate błyskawice lub sięgały czoła w wyrazie wiecznego zdziwienia. W makijażu plemiennym każda kreska czy mocniej użyty kolor posiadał swoje konkretne znaczenie, większość odnosiła się zazwyczaj do czynów dokonanych w dalekiej (Powstanie Warszawskie) lub niedalekiej (polowanie w supermarkecie) przeszłości. Im silniejsza była dla przykładu czerwień na poliku baby warszawskiej, tym większe sukcesy odnosiła ona w codziennych potyczkach ze swoimi antagonistami. Róż ewokował bowiem hektolitry przelanej w walce krwi. Ostatni element makijażu – pomalowane usta były insygniami urzędu, nosić je mogły jedynie najważniejsze wśród starszyzny. Udzielenie zgody na malowanie ust po siedemdziesiątym roku życia poprzedzane było uroczystym rytuałem, mającym na celu przegonienie złego ducha gerontofobii. Kuźma, mimo że bemowianka, doskonale wpasowywała się w schemat baby wolskiej. Nieświadoma całej symboliki Piżałt przypuszczała, że krzykliwy makijaż to jedynie oznaka złego gustu, po dłuższym zastanowieniu z typową dla siebie złośliwością pomyślała sobie, że krocząca jak kaczka stara kulista Locha Watykanu z brązowym baranem na głowie pewnie pomyliła drzwi. Kuźma, jakby czytała w myślach, od razu udzieliła wyjaśnienia i wskazała, że warunki fizyczne wcale nie skreślają jej jako aktorki, ale predestynują do grania ról charakterystycznych. Informację tę Violetta skomentowała szyderczym parsknięciem i serią kichów, gdyż Piżałt cierpiała na chroniczną alergię i z chusteczkami nie rozstawała się przez okrągły rok. Pomimo początkowych zgrzytów, kobiety przełamały pierwsze lody, co więcej zaczęła się między nimi wiązać nić sympatii, oparta głównie na uwielbieniu dla Krystyny Jandy. Zarówno Kuźma, jak i Violetta ubóstwiały aktorkę i nie opuściły żadnego jej spektaklu czy koncertu. Jagoda Kuźma kochała „panią Krystynę” głównie za Na zakręcie, na którym zresztą sama tkwiła od dobrych dwudziestu lat. Violetta zaś twierdziła, że podobnie jak w Krystynie drzemie w niej tygrysica, a czasem i wariatka, otkaczałka, która przed losem nie klęka. Dużo silniejszym spoiwem dla przyjaźni dwóch kobiet okazała się jednak nie sławna aktorka, ale niechęć do Kwiryny Poterałki oraz Andżeliki Fąforek. Podział na dwa wrogie obozy ustalił się już podczas pierwszej przerwy na kawę, kiedy to Andżelika i Kwiryna rozmawiały we dwie, a Jagoda Kuźma złapała Violettę w szpony swego monologu, z którego nie dała jej wyjść aż do momentu, kiedy ponownie nie zawołano ich na próbę.

– A pani jak się znalazła w kółku, pani Violetto? Inspiracja panią Jandą? Jeśli o mnie chodzi, to muszę pani powiedzieć, że taki jeden sąsiad mnie natchnął. Spotkałam go w windzie, jak zawsze biadoliłam, a on rzekł do starej Kuźmy: „Oj, kobieto! Przestań ględzić, idź do teatru, w centrum kółko teatralne otwierają”. Wie pani, on jakby miał wzrok proroczy, że we mnie tę aktorkę uwidział. Ale ja nie od początku byłam chętna, o nie, pani Violetto! Po tym spotkaniu poszłam na podwórko grabić liście, no i rozmyślałam jak zawsze, bo ja po trosze taka myślicielka jestem, i grabiłam, i rozmyślałam. Widzi pani, czas tak szybko leci, sama siebie pytałam, gdzie są kwitnące maki na wstęgach sralników bemowskich? Gdzie kwiaty opadłe? Wiosna przeszła, lato przeszło, a tu dookoła cicho, odludnie, zimno, jesień głęboka! A we mnie sto żądz, sto uczuć, sto uwiędłych liści! Rozumie mnie pani?! Ilekroć wiatr silniejszy wionie, zrywa liście, to myśl jaką wielką zapali… wie pani, pani Violetto, taką myśl bez harmonii wyrazów… Kołacze mi się pomysłów sto po głowie, aż nagle jak grom we mnie wali ta jedna. Boże! Zdejm z mego serca starczy niepokój! Daj życiu duszę i cel duszy wyprorokuj… Jedną myśl wielką roznieć, niechaj pali żarem, A stanę się tej myśli narzędziem, zegarem, na twarzy ją pokażę, popchnę serca biciem, Rozdzwonię wyrazami, i dokończę życiem![1] To właśnie pomyślałam i stwierdziłam, pal licho, wstąpię do tego kółka teatralnego! No i taka jest moja historia, a pani?

– Interesujące, pani Jagodo, interesujące. Moja historia jest dużo mniej skomplikowana. Kiedyś byłam piosenkarką, wiadomo tantiemy z radia wciąż spływają, ale karierę już zakończyłam, a teraz zwyczajnie zatęskniłam za sceną. Rzecz w tym, że nie mam czasu ani ochoty na koncerty. Skandale, brak życia prywatnego, to już nie dla mnie. Niemniej jednak potrzeba działalności artystycznej jest wciąż żywa, stwierdziłam, że amatorski teatr to dobre zajęcie. Sama mogę grać, a przy okazji pomóc innym, nowicjuszom znaczy się. Także jeżeli potrzebuje pani jakichś rad, to proszę się nie krępować, zawsze służę pomocą – rzuciła Piżałt.

W ten właśnie sposób zawiązała się relacja mistrzyni – uczeń, gdzie mistrzynią była o blisko trzydzieści pięć lat młodsza Violetta, a uczennicą stara Kuźma.

O ile Emiś był realistą i wiedział, że z grupą niezbyt utalentowanych, wykolejonych kobiet można zrobić niewiele, o tyle w samych uczestniczkach wciąż żywa była potrzeba dokonania czegoś wielkiego, chwytającego za serce i porywającego tłumy. Długo dyskutowano, w którą stronę ma pójść grany przez grupę repertuar, pojawiały się propozycje sztuk pióra samej Violetty Piżałt, była mowa o Becketcie, Ionesco, ostatecznie zaś stanęło na absolutnej klasyce, czyli Adamie Mickiewiczu i Dziadach. Emiś próbował co prawda odwieść swoje podopieczne od tego pomysłu, z początku podstępem, następnie groźbami. Bezskutecznie.

– Panie Emilu, ja uważam, że każdy na to mierzy, na co zdatny. A my jesteśmy zdatni robić sztukę, a nie jakieś głupoty. Jakby wszyscy byli tacy zachowawczy jak pan, to nie byłoby teatru pani Jandy, a przecież to wspaniały teatr jest, wspaniała aktorka robi wielką sztukę. A co pan tak na mnie patrzy? „Król pan oczom nie dowierza?”[2] Nie ma co grać jakichś dennych komedii, trzeba coś poważnego, mądrego, może być nawet smutnego, bo „smutek niby mądra książka w sercu żyje i mówi wiele rzeczy, i człowiek nie gnije”[3] – rozpoczęła dyskusję Jagoda Kuźma.

– Czy wolno? – przerwał Kuźmie Emiś Maeski.

– Naturalnie, naturalnie. Przecież na dialogu opieramy te spotkania…

– Może jednak zostawimy w spokoju repertuar romantyczny i weźmiemy na warsztat coś współcześniejszego? Będzie łatwiej i dla nas, i dla publiczności. Co panie o tym myślą?

– A wstydźże się pan pytać! Każdemu wiadomo, że po romantyzmie tylko barachło robiono. Zwłaszcza modernizm, ach, gdyby nie ta dżuma… Panie Emilu, ależ pan nie słucha…

– Słucham, słucham, proszę mówić dalej…

– Ja naprawdę jestem za tym, żeby robić Mickiewicza. Panią Violettę widzę „wśród świateł czarodziejskich sławy”[4], jako jedną z heroin, a i dla pani Kwiryny i pani Andżeliki Fąforek coś się znajdzie.

– No dobrze, ale jak pani chce zrealizować wielkie dzieło romantyczne przy tak ograniczonej obsadzie?

– Od tego już jest pan, literaturoznawca, filolog, reżyser. Niech pan potnie to tak, żeby miało sens i było piękne. Niech pan wydobędzie z tego kwintesencję, naszego polskiego ducha. Niech pan przy użyciu ograniczonych środków pokaże złożoność polskiej duszy, naszej unikalnej historii i naszego ogromnego cierpienia. Nie mam wątpliwości, że jest pan do tego zdolny.

– PaniDziady chce ciąć?

– A czemu nie? Pewnie nie ja pierwsza i nie ostatnia. Nam artystom wolno więcej, bo odczuwamy świat głębiej – perorowała dalej Jagoda Kuźma, która ku zdziwieniu Emisia powoli zdobywała poparcie dotąd nieprzekonanych Poterałki i Fąforek.

– Myślę, że pani Kuźma ma rację, ostatecznie co nam szkodzi spróbować? – wtrąciła się siedząca dotąd cicho Andżelika. Poterałka potwierdziła, kiwając głową, a całą dyskusję podsumowała zakatarzona Violetta Piżałt, która przypieczętowała wybór repertuaru i zamknęła pierwsze spotkanie towarzystwa teatralnego Bażant.

[1] J. Słowacki, Kordian, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2006, s. 20.

[2] Jw., s. 22.

[3] Jw., s. 23.

[4] Jw., s. 25.

ROZDZIAŁ TRZECI, o takim jednym dniu, bardzo ciepłym, choć grudniowym

Wszystko wskazywało na to, że rozpoczął się kolejny przygnębiający grudniowy dzień. Z jednej strony ospałe warszawskie tłumy pędziły do nieogrzewanych tramwajów, z drugiej zaś studenci z twarzami przylepionymi do spoconych szyb płonęli w rozgrzanym do czerwoności i przepełnionym do granic możliwości autobusie E2, znanym też jako Edward.

Rutynę kolejnego poranka zaburzyła Emisiowi Lizawieta, która nie spała już od wczesnych godzin porannych. W zalanej jeszcze mrokiem kuchni ćmił się jedynie papieros, a znad kawy ulatywała para. Za oknem widać było tylko mgłę, przykrywającą kolorowe bloczyska swoją białą kołderką. Na całe to bemowskie nic patrzyła zadumana Lizawieta Maeska, obrócona licem do okna, z jedną nogą opartą o wysoki stołek. Uważny obserwator zapewne zauważyłby pewne podobieństwo kobiety do postaci wędrowca z obrazu Caspara Davida Friedricha Wędrowiec nad morzem mgły.

Emiś wkroczył do kuchni na poranną herbatę, którą Lizawieta szykowała mu codziennie już od ponad dwudziestu lat. Niegdyś Emiś wchodząc do kuchni, musiał ukrywać młodzieńczą erekcję, wyrastającą każdego poranka pod jego bokserkami. Jednak niekontrolowane erekcje, podobnie jak nietrzymane w ryzach marzenia, zwyczajnie się skończyły. Gdy mężczyzna kończył już pić herbatę, matka zaczęła prychać, co zwiastowało chęć podzielenia się z synem jakąś nowością. Sercu pielęgniarki Lizawiety Maeskiej bliska była medycyna, od niej zaś bliższy był świat snów proroczych, a także pewien wysłużony sennik, z którego korzystała na tyle długo, by w końcu nauczyć się jego haseł na pamięć. Zanim jednak do tego doszło, przez wiele lat, o poranku, po nocy popsutej przez gupie gupoty, bo tak właśnie Lizawieta nazywała niepokojące ją sny, Elza siadała na swoim dyżurnym drewnianym stołku przy oknie, zalewała wrzątkiem paskudną kawę rozpuszczalną i studiowała wielką księgę snów: Sennik Egipsko-Chaldejski Nigah-Tiz. Z początku Lizawieta musiała sprawdzać, co oznacza wypadający ząb (śmierć) czy obcinane włosy (zmartwienie). Z czasem doszła do takiej wprawy w interpretacji snów, że doskonale obchodziła się bez sennika, a trzymanie go na kuchennym parapecie było już tylko kwestią przyzwyczajenia. Klasyką gatunku, jeżeli chodzi o sny Lizawiety, było śnienie o zmarłych członkach rodziny. Wbrew temu co mówiła Wielka Księga, śnienie o nich wcale nie przynosiło szczęścia, ale zwiastowało nową śmierć, tak w każdym razie uważała Lizawieta. Trzeba przyznać, że rzeczywiście kilka razy udało się jej trafić na pewną koincydencję – sen o zmarłej matce i zgon sąsiada z bloku. Swoimi proroctwami Lizawieta doprowadzała syna do szału, zwłaszcza o poranku, kiedy informowała go, że znów śniły jej się umarlaki i na pewno ktoś umrze. Wypowiadając te słowa, kobieta przypominała plemiennego mędrca czy może lepiej najstarszą Indiankę, tę która niegdyś sprzedała Amerykanom Manhattan. Emiś ledwie tolerował zachowania matki, gdyż nie znosił ezoteryki. Awersja ta miała początek w trzynastym roku życia, kiedy wysłał pocztą do wróżki Marii Duval stronę wyrwaną z „Teletygodnia”, uprzednio naładowaną swoją energią. Maria Duval obiecywała pomóc Emisiowi we wszystkich problemach jego trzynastoletniego życia i rzeczywiście pomagała – dopóki Emiś wysyłał pieniądze. Z początku było to tylko trzydzieści sześć złotych za książkę M. Duval pt. Moich sześć sekretów, potem wróżka żądała wyższych kwot, głównie po to, by opłacić tzw. obsługę logistyczną. Ostatecznie Emiś zrezygnował z kontaktu z Marią Duval, ta jednak nie zrezygnowała z Emisia i jeszcze przed długi czas chłopak otrzymywał od wróżki pełne ostrzeżeń listy, namawiające go do odnowienia kontaktu, odwrócenia złej fortuny i naturalnie do dokonania nowej wpłaty.

Co do Lizawiety, to niemogąca już utrzymać języka za zębami ani ekscytacji kobieta wyrzuciła z siebie suchy komunikat:

– Znowu całą noc śniły mi się gupie gupoty… Babcia Hania, dziadek Jasio, ciotka Dzidka… same umarlaki, oprócz nich była też kobieta w opończy ciemnych włosów, sunąca powoli po ulicy Monte Cassino.

Emiś próbował zbyć milczeniem profetyczne wyznania matki, ta jednak nie przestawała wymieniać kolejnych zmarłych członków dalszej i bliższej rodziny. W końcu Emiś nie wytrzymał i w niewybredny sposób skomentował słowa rodzicielki, a ją samą określił mianem wariatki. Matka, poczuwszy się urażona, rzuciła swój dyżurny tekst: „Matkę masz tylko jedną i nie będziesz mieć drugiej. Zobaczysz, jak umrę!”, po czym odwróciła twarz do okna, wydmuchnęła chmurę dymu i udawała, że coś udało jej się dostrzec na pokrytym mgłą podwórku. Zazwyczaj Lizawieta miała świetny widok z siódmego piętra. Niczym latarnik widziała, co dzieje się przed blokiem, na ulicy, za ulicą, a nawet w bloku naprzeciwko (to dopiero za pomocą lornetki). Jesienne dni ze swoimi mglistymi porankami zawsze zasmucały kobietę, gdyż pozbawiały ją jednej z ulubionych rozrywek, tj. obserwowania innych.

Po zjedzonym śniadaniu oraz porannej kłótni z matką Emiś wyszedł z mieszkania, wsiadł do windy, gdzie spotkał sąsiada, którego znał od dziecka. Ten kolejny raz nie odpowiedział mu na dzień dobry. W radosnym uśmiechu przywitała go za to gospodyni, grabiąca ostatnie jesienne liście. Kobieta zbierała je w wielkie kopce, które potem rozpieprzały osiedlowe psy, dzieła zniszczenia dopełniał grudniowy wiatr rozwiewający je od nowa po całym podwórku. Tak wyglądała syzyfowa praca gospodyni, którą z dziką radością obserwowała ze swojego okna eksgospodyni Jagoda Kuźma.

W drodze na przystanek Emiś minął Biedronkę, pod którą już stali pierwsi klienci, gotowi do przypuszczenia szturmu na sklep, kiedy tylko wybije siódma rano. Następnie mężczyzna przeszedł obok postoju taksówek, w pobliżu którego w późniejszych godzinach rozstawiały się stragany tzw. ruskich bab ze sztuczną biżuterią. Po siedmiu minutach od wyjścia z domu Emiś dotarł na przystanek komuny miejskiej. Pod wiatą tłoczyli się zziębnięci, zaspani i nieszczęśliwi ludzie. Wkrótce nadjechał zaparowany autobus, przesiąknięty zapachem perfum pędzących na zajęcia studentek Uniwersytetu Warszawskiego oraz czosnkiem, którego codzienna dawka w przekonaniu starszych pasażerów miała chronić przed jesienną epidemią grypy. Wypełnioną po brzegi maszynę dopchał do ostateczności swoim kościstym ciałem Emiś Maeski.

ROZDZIAŁ CZWARTY, o pierwszym trupku na ulicy Głuchej

Kwestia tajemniczych snów Lizawiety rozwiązała się w kilka godzin później, kiedy to policja wkroczyła do mieszkania numer dziewięćdziesiąt pięć w bloku przy ulicy Głuchej dziewięć i odkryła po części roztopione ciało dobijającego trzydziestki Aisaaka Onycaja. Jak wykazała późniejsza sekcja zwłok, martwe ciało leżało w dużym pokoju od dobrego miesiąca, oficjalną przyczyną zgonu było zatrucie alkoholowe. Ostatnie chwile denata, a wtedy wciąż jeszcze żywego Aisaaka, wyglądały zapewne następująco: stojąc przy oknie z widokiem na północną część Bemowa, pociągnął resztki alkoholu z niemalże opróżnionej butelczyny. W którymś momencie zapewne zamyślił się, przełknął trzymany w ustach łyk trunku i padł jak długi na drewniany parkiet, z którego nie dane mu już było się podnieść. Okres grzewczy rozpoczął się tego roku bardzo wcześnie i kaloryfery grzały na całego. Pokryte fałdami tłuszczu żebra denata dotykały kaloryferowych żeberek, parząc skórę nieboszczyka do tego stopnia, że ta w końcu zaczęła się topić i wypełniać szpary w starym parkiecie. Denatem w kostnicy zajęła się doktor Makaryna Rakovitz, Polka wykształcona w Niemczech na lekarkę. Bałagan związany z ustaleniem okoliczności śmierci powierzono śledczemu Jarzynie, zaś do wybierania resztek ciała ze szpar w parkiecie trzeba było zatrudnić specjalistyczną firmę, a taką niewątpliwie było przedsiębiorstwo Les-Błysk, czyli autorski pomysł Arlety Trądzik.

Historia biznesu rozpoczęła się pewnego grudniowego wieczoru kilka lat wcześniej w mieszkaniu Violetty Piżałt (prywatnie koleżanki Arlety). Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia Violetta spędzała na śniadaniu u znajomych, które w sposób naturalny przedłużyło się do późnych godzin wieczornych. Podczas gdy Violetta podchmielona przebijała kolejne toasty w mieszkaniu znajomych, w jej własnym M2 powoli, ale systematycznie, wybijał kał, centymetr po centymetrze zalewając pokoje potopem sąsiedzkich ekskrementów. A było czym zalewać, okres świąteczny sprzyjał biesiadom, sąsiedzi spędzili kilka uroczych i rodzinnych dni głównie na jedzeniu bigosu, pierogów oraz pozostałych dziesięciu wigilijnych potraw. Wszystko to, czyli ogromna świąteczna fekalna lawina z całego pionu przedwojennej kamienicy przy ulicy Kredytowej w centrum Warszawy, spływało w dół, by drugiego dnia świąt wybić na parterze, w łazience Violetty Piżałt. Kiedy cała podłoga była już dokumentnie przykryta brązową mazią, lekko wstawiona Violetta przekręcała właśnie klucz w drzwiach swojego mieszkania. Po ich otwarciu uderzył ją fetor fekaliów, który przedostał się nawet przez stale zakatarzony nos do jej ośrodków węchu, a nowe świąteczne botki zatonęły do połowy w brązowej brei. Violetta z reguły trzeźwiała bardzo długo, tym razem sąsiedzkie ekskrementy pozwoliły jej na szybki powrót do siebie. W kilka godzin później, gdy specjalistyczna ekipa uporała się z odpompowaniem kału, a była z tym dosłownie kupa roboty, okazało się, że potrzebne jest też dodatkowe sprzątanie. Jako że Violetta Piżałt nigdy nie rwała się do roboty, postanowiła zwrócić się o pomoc do Arlety Trądzik, koleżanki jeszcze z czasów podstawówki. Arleta, ponieważ była dobrą przyjaciółką, przerwała świąteczną libację ze znajomymi, by przyjechać do mieszkania Violetty, naturalnie w towarzystwie stada lesbijek. Dziewczyny za kilka butelek wódki zobowiązały się doprowadzić mieszkanie nieszczęsnej Piżałt do porządku. Myciu, wycieraniu i pucowaniu nie było końca. Między wygrzebywaniem kawałków kału z przedwojennego parkietu a czyszczeniem zapuszczanej przez lata lamperii dziewczęta raczyły się trunkami donoszonymi im szczodrze przez Violettę. Ekipa zakończyła pracę dopiero, gdy każdy kąt błyszczał jak psu jajca oraz, naturalnie, gdy dziewczyny były już na tyle pijane, że nie wychodziło im śpiewanie kolejny raz Kiedyś byłam różą. Arleta Trądzik, gdy tylko wytrzeźwiała, przeanalizowała wypadki świątecznej nocy i doszła do skądinąd mądrego wniosku, że na sprzątaniu da się zarobić i to nawet całkiem nieźle. Dziewczyna miała łeb jak sklep, dlatego też postanowiła czymś się wyróżnić na dość jednolitym rynku ukraińskich i białoruskich sprzątaczek oraz parających się sprzątaniem absolwentek studiów humanistycznych polskich uczelni. Trądzik przekonała do pomysłu bardziej pracowite ze swoich koleżanek i otworzyła prywatną firmę sprzątającą o nazwie Les-Błysk. Dziewczyny kupiły na Allegro Żuka, którego nazwały pieszczotliwie Les-Busem, wyposażyły go w akcesoria do sprzątania i rozpoczęły pracę. Na rynku były już od kilkunastu miesięcy i powodziło im się całkiem nieźle. Oprócz tradycyjnych zleceń od lesbijek, gejów, bogatych biznesmenów i ich zblazowanych żon, dziewczyny dostawały też telefony od tzw. przeciętnego Kowalskiego i przeciętnej Kowalskiej. Takim właśnie był telefon od Jagody Kuźmy, eksdozorczyni bloku przy Głuchej dziewięć, która postanowiła zawalczyć ze smrodem spod dziewięćdziesiątki piątki na własną rękę, zanim ten rozniesie się po całym bloku.

Arleta Trądzik była kobietką nikczemnego wzrostu, błędy natury próbowała poprawić poprzez ciągłe chodzenie w traperach na grubej podeszwie, które optycznie wydłużały jej sylwetkę o jakieś pięć centymetrów. Dosyć miłą fizjonomię, na którą składał się zadarty nos i wiecznie śmiejące się usta, szpeciły jedynie blisko osadzone oczy, upodobniające ją do mitycznego cyklopa Polifema. Grozę potęgowała nieudolnie wydepilowana monobrew, nadając – jakby nie było – przyjaznej twarzy marsowe oblicze. Dziewczyna siedziała właśnie po turecku na dębowym parkiecie i ręcznie wydłubywała resztki skóry zastygłej w szparach między klepką w rytm piosenek z płyty Bravo Hits, gdy nagle pracę przerwał jej Hipsterier trzymający w zębach podniszczone zdjęcie. Hipsterier, pies Arlety, dla niej samej był przyjacielem oraz członkiem rodziny. Zanim Trądzik zajęła się na poważnie Les-Błyskiem pracowała w sklepie zoologicznym, stąd też pewnego dnia przyniosła do domu szczeniaka, z którym od tego momentu nie rozstawała się ani na krok. Hipsterier towarzyszył jej zatem wszędzie, również podczas wyjazdów Les-Błysku do klientów. Wyraźnie podniecony pies trzymał w zębach strzępy fotografii, wszystko wskazywało na to, że zwierzę wyciągnęło ją z rzeczy prywatnych denata. Trądzik zabrawszy psu przedstawiające panoramę Gdańska zdjęcie, zaczęła szukać miejsca, z którego pies je wyciągnął. W najmniejszym z pokoi, przy łóżku, znajdowało się pudełko pełne papierów i starych fotosów. Trądzik odłożyłaby fotografię na miejsce i wsunęła pudło pod łóżko, gdyby jej uwagi nie przykuło inne znajdujące się na wierzchu pudełka zdjęcie, a na nim jej stary kolega z podstawówki Aisaak Onycaj, z którym Arleta nie utrzymywała kontaktu od około trzech lat. Przeglądanie zdjęć przerwała dziewczynie eksgospodyni bloku, która przyszła pod dziewięćdziesiątkę piątkę zainteresowana postępami w sprzątaniu.

Jagoda Kuźma miała powody przypuszczać, że dziewczyny z Les-Błysku nie dają z siebie wszystkiego. Powoli na klatce schodowej poza typową dla tej pory dnia wonią gotowanej kapusty i smażonej cebuli waliło też trupem. W przyłapaną na oglądaniu zdjęć Trądzik została za chwilę wystrzelona seria pytań eksgospodyni. „Czemu dziewczyny tak wolno pracują? Czemu tak dziwnie wyglądają? Co to za moda na krótkie włosy, kobieta powinna mieć długie włosy, a właściwie to co to ma znaczyć, to grzebanie po rzeczach świętej pamięci nieboszczyka? A przystojny był chłopak z tego Aisaaka Onycaja, nie? Niby grubas, a jednak taka delikatna, można by powiedzieć, dziewczęca twarz”. Trądzik puściła mimo uszu wszystkie pytania, zatrzymując się na dłużej jedynie przy imieniu Aisaaka. Wiedziona ciekawością za chwilę sama zapytała Kuźmę, co ma wspólnego Aisaak Onycaj z nieboszczykiem. Z dość rozbudowaną odpowiedzią pospieszyła jej interlokutorka:

– To on tam leży w podłodze. Zabił się młody… Ale ja pani opowiem, jak to wszystko było! Zrazu jakaś trwoga mnie ogarnęła, gdy tu na dziewiąte piętro weszłam. Już ponad miesiąc nieswoja chodziłam, drzewa wyjątkowo na osiedlu szumiały, jakby ktoś powiesić się miał. No i w końcu dzisiaj się wyjaśniło, niezapłacone rachunki, długi, komornik, policyja, nakazy sądowe. I otworzyli drzwi, jak nie buchnęło smrodem! „Chwytam powietrze, pożeram wrażenia, myśl Boga ze zdarzeń tych wyczytuję!”[1]. W środku truchło! To znaczy on tam leży przy kaloryferze, posępny, tęskny, pobladły! „I zdaje mi się, że mię wiatr rozwiewa”[2], na duszy jakby słabiej, szkoda chłopaka, ale przecież swoje robić trzeba, więc chwyciłam tę ulotkę, co to do skrzynek wrzucają i zadzwoniłam po Les-Błysk, to jest po was i czekam. Zobaczymy, co powiedzą na sekcji, teraz to najważniejsze, żeby ten smród… Chłopakowi życia nie wrócisz, zabił się młody i cóż, ale chociaż ten fetor by można… no usunąć, bo śmierdzi za przeproszeniem jak sto skurwysynów, a przecież nie wszyscyśmy pomarli i żyć normalnie po ludzku chcemy, bez smrodu – perorowała w najlepsze Jagoda Kuźma.

W taki to sposób Arleta dowiedziała się, że tkwiąca w szparach parkietu roztopiona skóra należy do jej kolegi ze szkolnej ławki, towarzysza z zielonej szkoły i pierwszego kompana w nastoletnich libacjach – Aisaaka Onycaja. Uświadomienie sobie tego faktu poskutkowało niekontrolowanym uniesieniem monobrwi w jowiszowym geście. W kobiecie zaledwie w ułamek sekundy zrodziło się niejednoznaczne uczucie, z jednej strony imperatyw sprzątania, bez względu na okoliczności i zawirowania życiowe, z drugiej zaś chęć pozostawienia zmarłego w spokoju, tj. w szparach w parkiecie. Dylematów natomiast nie miała gospodyni, która pozostała z ekipą Les-Błysku do samego wieczora i osobiście wskazywała palcem szpary, w których ostało się jeszcze trochę Aisaaka. Kuźma nie przestawała mówić:

– Lubił sobie wypić, wiadomo młody był, może trochę alkoholik, widać było, bo „dzbanem z nami się nie dzielił, zupełnie jak Żyd płaszczem Chrystusa”[3]. Ale nigdy się nie awanturował, wiadomo jakieś dziwki tu sprowadzał jak każdy młody, ale zawsze kulturalnie, w windzie dzień dobry, do widzenia. Wycieraczka czysta, a że po nocy wracał? Może z wieczornej zmiany? Zresztą ja „nie przychodzę tu wyrzucać ani przypominać, ani śmiem błogosławić, ani chcę przeklinać”[4]. Pogadać przyszłam, chłopaka nie ma, rodziny pewnie brak, kto inny jak nie sąsiadka go wspomni? A że wam czas umilę przy okazji? W końcu nudno tak tylko w podłodze skrobać, prawda? Ja jednak wciąż o tym chłopaku przestać myśleć nie mogę, bo wie pani, ja to jakbym to wszystko wcześniej przeczuwała… „Spostrzegłam tę śmierć we włosów chmurze… bladość twarzy, i coś błyska!”[5] Jechaliśmy wtedy windą – ja, on i Pizdrzakowa spod dwudziestki, taka nasza patrycjuszka bemowska. Coś błyska, z początku myślę sobie, może „to blask w pereł sznurze? Może światło brylanta? Albo kornaliny?”[6] Może rozgrzane światłem jarzeniówki topazu ogniska? Bo ta Pizdrzakowa to elegancka kobieta, zawsze obwieszona biżuterią, mąż w spółdzielni pracuje to i mają… a nie jak człowiek, byle do pierwszego… Ale tym razem ona na sobie nic nie miała, na czarno cała ubrana, żadnych błyskotek. Na pogrzeb jadę – mówi – ale wciąż jakby coś błyska. A Pani w ogóle mnie słucha? – zwróciła się z pretensją do Arlety Kuźmy i nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: – A to smutek w oczach Onycaja błyszczał! Taki przeogromny smutek. Chciałam nawet zapytać, panie młody, coś pan tak zafrasowany? Ale ten wyszedł z windy i wyleciał z klatki jak ta strzała, a ja już wtedy, jakbym wiedziała, jakbym przeczuwała. Ale pani pewnie mi nie wierzy, a tu trzeba wiary…

– Wierzę – odpowiedziała zrezygnowana Trądzik. Spojrzała z rezerwą na Kuźmę, po czym zdjęła gumowe rękawice, wrzuciła je do worka na śmieci i oznajmiła lodowato: – Skończone! – następnie wypisała fakturę na Spółdzielnię Mieszkaniową Wola, zabrała psa Hipsteriera oraz resztę ekipy Les-Błysku i odjechała Les-Busem w siną dal grudniowej nocy. Arlecie nie dane było zobaczyć rozgrywającą się chwilę potem awanturę między Jagodą Kuźmą a nową gospodynią bloku. Pierwsza zarzucała drugiej wchodzenie w cudze kompetencje, zaś druga obrzucała pierwszą wiązanką epitetów, wśród których powtarzały się stale uzurpatorka i amatorka.

[1] Jw., s. 19.

[2] Jw., s. 19.

[3] Jw., s. 34.

[4] Jw., s. 33.

[5] Jw., s. 34.

[6] Jw.